– UWIELBIAM, jak ludzie pracuja dla mnie ZA DARMO! UWIELBIAM!
– Ale… to nie jest w porzadku… oni pracowali dla was przez wiele miesiecy! Musicie im
– Dobra, dostana 15 tysiecy.
– 30 tysiecy za tyle miesiecy harowy?
– Nie, 15 tysiecy dla
– Nie ma rzeczy niemozliwych… – Popatrzyl na mnie. – Co to za gosc?
– Autor scenariusza.
– Jest stary, juz dlugo nie pociagnie. Potracam mu 10 tysiecy…
– Nic z tego, ja mu place…
– Wobec tego potracam tobie dyche, a ty mu tez potrac dyche…
– Harry, prosze cie, przestan…
Friedman wstal z krzesla i podszedl do skorzanej sofy pod sciana. Runal na sofe jak dlugi. Zapatrzyl sie w sufit bez slowa. Nagle rozleglo sie jakby ciche szlochanie. Oczy Harry'ego zwilgotnialy.
– Nie mamy pieniedzy. Nie wiem, co robic. Ratunku, na pomoc!
Zamilkl na dobre 2 minuty. Jon zapalil papierosa i czekal.
W koncu Friedman przemowil, nie odrywajac oczu od sufitu.
– Moglibysmy go reklamowac jako film artystyczny, jak uwazasz?
– Nno, tak – zgodzil sie Jon.
Friedman zerwal sie z kanapy i podbiegl do Jona:
– FILM ARTYSTYCZNY! FILM ARTYSTYCZNY! TO ZNACZY, ZE BEDZIESZ ROBIL ZA DARMO!
Jon wstal z krzesla.
– Musimy juz isc, panie Friedman.
Podeszlismy z Jonem do drzwi.
– Jon, ci
– Krwiopijcy – dobiegl nas, juz zza drzwi, glos Fischmana. Ruszylismy w strone bulwaru.
23
Postanowilismy z Sara zlozyc ponowna wizyte w getcie. Zdecydowalem sie na jazde starym garbusem, ktorego nie zdazylem sie jeszcze pozbyc.
Wszystko wygladalo tak jak poprzednim razem, tyle tylko ze ktos na srodek ulicy wyrzucil materac, ktory trzeba bylo objezdzac dookola.
Czulismy sie jak na ulicach wioski podczas nalotu nieprzyjaciela. Zywej duszy w polu widzenia, jakby na dany znak wszyscy sie pochowali. Mimo to caly czas mialem wrazenie, ze jestem pod obstrzalem setki oczu. Tak mi sie przynajmniej wydawalo.
Zaparkowalem samochod. Wysiedlismy z Sara. Zastukalismy do drzwi. Drzwi mialy 5 dziur od kul. Tego jeszcze nie bylo.
Zastukalem jeszcze raz.
– Kto tam? – uslyszalem glos Jona.
– Hank i Sara. Dzwonilismy. Juz jestesmy.
– Aha…
Drzwi otwarly sie.
– Wchodzcie, prosze…
Francois Racine siedzial przy stole z nieodlaczna butelka wina.
– Zycie nie ma sensu – oswiadczyl.
Jon zalozyl lancuchy na drzwi. Sara przejechala palcami po dziurach od kul.
– Widze, ze mieliscie termity…
– O, tak… – rozesmial sie Jon. – Siadajcie…
Przyniosl kieliszki. Usiedlismy. Nalal nam wina.
– Ktoregos dnia zaczeli gwalcic dziewczyne na masce mojego samochodu. Bylo ich 5 czy 6. Przeszkodzilismy im. Wpadli w szal. Minelo pare dni. Ktoregos wieczora siedzimy w domu, a tu nagle bang – bang – bang – bang, kule przelatuja przez drzwi. Potem robi sie cicho.
– W kazdym razie zyjemy – zauwazyla Francois. – Siedzimy i popijamy winko.
– Zwyczajna napasc – stwierdzil Jon. Chca nas stad wykopac. Nie dam sie ruszyc.
– Przyjdzie taki dzien, ze sie nie ruszysz, czy bedziesz chcial, czy nie – zwrocil mu uwage Francois.
– Maja wiecej spluw niz policja i czesciej po nie siegaja – dodal Jon.
– Powinniscie sie stad wyprowadzic – zawyrokowala Sara.
– Zartujesz? Zaplacilismy za 3 miesiace z gory. Stracilibysmy te pieniadze.
– Uwazasz, ze lepiej stracic zycie? – spytal Francois, pociagajac solidnego lyka.
– Mozecie spac po nocach? – dopytywalem sie.
– Musimy wypic, zeby zasnac. Zreszta i tak nie znamy dnia ani godziny. Kraty w oknach nie na wiele sie zdadza. Moj sasiad tez ma takie kraty. Pewnego wieczora jadl samotnie kolacje, nagle patrzy, a za nim stoi facet ze spluwa. Dostal sie jakims cudem przez dach. Oni tam maja swoje przejscia. Siedza w piwnicy i na dachu. Slysza kazde nasze slowo. Teraz tez podsluchuja.
Rozlegly sie 4 glosne stukniecia w deski od podlogi.
– Widzicie?
Francois zerwal sie i tupnal w podloge.
– CISZA! CISZA! CO WY ZA DIABLY JAKIES JESTESCIE?
Z dolu nikt nie odpowiedzial. Mysle, ze po prostu chcieli nam tylko dac znac o swojej obecnosci. Nie mieli najmniejszego zamiaru sie spoufalac.
Francois usiadl z powrotem.
– W sumie przerazajace – odezwala sie Sara.
– Wlasnie – potaknal Jon. – Ukradli nam telewizor, na szczescie tutaj w ogole nie ogladalismy telewizji.
– Myslalem, ze to murzynskie getto, ale ostatnim razem widzialem paru Latynosow… – zauwazylem.
– O, tak – potwierdzil Jon. – Mamy tutaj jeden z najokrutniejszych gangow meksykanskich. V – 66. Mozesz zostac przyjety, dopiero jak masz trupa na sumieniu.
Zalegla dluga cisza.
– Jak sie posuwa film? – spytalem, glownie po to, zeby przerwac milczenie.
– Wlasnie rusza produkcja. Co dzien jestem na miejscu i godzinami pracuje z ludzmi. Niedlugo zaczynamy zdjecia. Z kazdym dniem, z kazdym dolarem zainwestowanym przez Firepower, film nabiera coraz bardziej realnych ksztaltow. Co dzien jednak sa jakies obsuwy…
– Na przyklad? zainteresowala sie Sara.
– Na przyklad chcielismy wynajac kamere…
– Kamere wynajmujecie?
– Owszem. Wiec pojechalismy po kamere, ale firma odmowila wypozyczenia sprzetu.
– Dlaczego? – spytalem podchodzac do okna, zeby sprawdzic, czy garbus jeszcze stoi.
– Firepower nie zaplacila im poprzednim razem. Wiec firma zazadala od Firepower zaplaty czekiem potwierdzonym za wynajecie kamery wtedy i teraz.
– Dali im ten czek? – spytalem.
– Dali.
Francois wstal.
– Musze przeliczyc kury – oswiadczyl wychodzac.
– Francois nie jest przerazony zyciem w takich warunkach? – spytala Sara.
– Nie – uspokoil ja Jon – Francois jest szalony. Ktoregos dnia siedzial sam w domu, nagle patrzy, a tu w srodku stoi dwoch facetow, jeden z nozem. „Dawaj forse!” – mowi ten z nozem. „To
– Mogli go zabic.
– Jest zbyt szalony, zeby na to wpasc.
– Ma szczescie, ze go nie zabili – zauwazyla Sara.
– No. Moim zdaniem bardzo pomaga fakt, ze sie jest Francuzem, a nie Amerykaninem. Sa przez to lekko skolowani, bo nie moga wzbudzic w sobie az takiej nienawisci jak do Amerykanow. Wyczuwaja, ze Francois jest szalony, a nie wszyscy kolesie tutaj sa mordercami. Niektorzy sa tylko ludzmi, ktorzy musza jakos przezyc.
– Chcesz powiedziec, ze nie wszyscy sa ludzmi? – spytala Sara.
– Niektorzy az za bardzo – stwierdzil Jon.