Chodzilem na wyscigi w dni gonitw. Zdjecia do filmu trwaly nadal.
Dzien w dzien dzwonil telefon. Ludzie domagali sie wywiadu z pisarzem. Nie zdawalem sobie dotad sprawy z liczby czasopism filmowych, czy chocby prowadzacych rubryki filmowe. Byl to jakis rodzaj choroby: niewspolmierne zainteresowanie dziedzina sztuki, ktora od lat uporczywie wydawala z siebie bezwartosciowe buble. Ludzie oswoili sie z ogladaniem bubli na ekranie i nie docieralo juz do nich, ze to, co ogladaja, jest bublem.
Tor wyscigowy byl kolejnym przykladem trwonienia ludzkiego zycia i ludzkich wysilkow. Ludzie maszerowali do kas z pieniedzmi, ktore zamieniali na ponumerowane kwitki. Prawie wszystkie numery byly do niczego. W dodatku tor wyscigowy na spolke z panstwem potracali 18% od kazdego dolara i ta suma dzielili sie mniej wiecej po polowie. Do kina i na wyscigi chodzili skonczeni durnie. Ja bylem durniem, ktory chodzil na wyscigi, ale radzilem sobie lepiej niz wiekszosc, bo po kilkudziesieciu latach na torze nauczylem sie paru sztuczek. Wyscigi traktowalem jak hobby i nigdy nie tracilem glowy. Lata biedy ucza czlowieka pewnego szacunku dla pieniadza. Czlowiek nie ma ochoty zostac znowu bez grosza. Bieda – to dobre dla szalencow i swietych. Do moich zyciowych osiagniec nalezy zaliczyc fakt, ze mimo licznych wariactw bylem absolutnie normalny:
Wracajac do rzeczy, ktoregos wieczoru zadzwonil telefon. Mowil Jon Pinchot.
– Nie wiem, co robic – oswiadczyl.
– Czyzby Friedman znowu zrezygnowal z filmu?
– Nie, nie o to chodzi… Nie wiem, skad ten facet znow dorwal moj numer…
– Jaki facet?
– Ten, ktory dzwonil do mnie przed chwila.
– Czego chcial?
– Powiedzial: „SKURWYSYNU, ZABILES MOJEGO BRATA! ZABILES MOJEGO BRATA! TERAZ JA PRZYJDE CIEBIE ZABIC! DZISIAJ W NOCY PRZYJDE CIE ZABIC!
– O rany…
– Szlochal i sprawial wrazenie swira. Chyba mowil serio. Calkiem mozliwe. W tym miescie czlowiek nie zna dnia ani godziny.
– Zadzwoniles na policje?
– Tak.
– Co ci powiedzieli?
– Prosze nas wezwac, jak sie u pana zjawi.
– Mozesz przyjechac do mnie.
– Dziekuje, nie trzeba… ale na pewno nie bede dzisiaj spal spokojnie…
– Masz spluwe?
– Nie mam. Jutro sie zaopatrze, ale moze juz byc za pozno.
– Jedz do jakiegos motelu…
– A jesli on mnie obserwuje?
– Czy moge cos dla ciebie zrobic?
– Nic. Chcialem tylko powiedziec ci o wszystkim i podziekowac, ze napisales ten scenariusz.
– Drobiazg.
– Dobranoc, Hank…
– Dobranoc, Jon…
Odwiesil sluchawke.
Wyobrazalem sobie, jak sie musi czuc. Kiedys zadzwonil jakis facet i powiedzial, ze mnie zabije, bo mu wydymalem zone. Zwracal sie do mnie po nazwisku i mowil, ze wlasnie do mnie jedzie. Nigdy nie dotarl. Widocznie zginal w wypadku drogowym.
Postanowilem sprawdzic telefonicznie, jak sie miewa Francois Racine.
Odebrala automatyczna sekretarka.
– PROSZE DO MNIE NIE MOWIC, PROSZE SIE ZWRACAC DO MOJEJ SEKRETARKI. NIE ZYCZE SOBIE ZADNYCH ROZMOW. PROSZE SIE ZWRACAC DO MOJEJ SEKRETARKI. NIE MA MNIE NIGDZIE, WAS TEZ NIGDZIE NIE MA. NADCHODZI SMIERC OBLAPIC NAS MALYMI RACZYNAMI. NIE ZYCZE SOBIE ZADNYCH ROZMOW. PROSZE SIE ZWRACAC DO MOJEJ SEKRETARKI.
Rozlegl sie sygnal nagrywania.
– Francois, ty pierdolniety…
– A, to ty, Hank…
– Tak, stary…
– Mialem pozar… pozar… POZAR…
– Co takiego?
– No wlasnie. Kupilem sobie tani czarno – bialy telewizor… Wlaczam go, kiedy wychodze, zeby ich nabrac, ze ktos jest w domu… Musial sie zajac ogniem, kiedy mnie nie bylo, albo eksplodowac… Podjezdzam pod dom i widze kleby dymu… Straz pozarna nigdy nie zaglada w te rejony… Pol dzielnicy mogloby sie spalic, a oni nie kiwneliby palcem… Brne przez dym… Wszedzie plomienie… Pod moim domem lataja czarni mordercy i zlodzieje… Ganiaja z kublami wody i gasza pozar. Usiadlem sobie i patrze… Znalazlem flaszke wina, otworzylem, pije… Czarni uwijaja sie jak w ukropie… Szybko zgasili pozar… Wszedzie tylko dymy i zgliszcza. Wszyscy zanosimy sie kaszlem. „Wybacz stary – mowi ktorys z Czarnych. – Spoznilismy sie troche… Wlasnie sie zbieralismy z kumplami, kiedy ktorys poczul dym…” Podziekowalem im. Jeden z Czarnych mial przy sobie cwiartke dzinu, po kolei lyknelismy z butelki. Potem sobie poszli…
– Bardzo ci wspolczuje, Francois. Cholera, nie wiem, co sie mowi w takich okolicznosciach… Da sie tam jeszcze mieszkac?
– Siedze w oparach dymu, siedze w oparach dymu… Czuje sie jak we mgle, jak we mgle… Mam siwe wlosy, jestem starym czlowiekiem we mgle… Mgla otacza mnie ze wszystkich stron, moje wlosy okrywa szron… Jestem starym czlowiekiem… Teraz jestem malym chlopcem we mgle… Slysze glos mojej matki. O Boze! Ona jeczy! Ktos ja DYMIE! Ktos ohydny ja DYMIE! Musze wracac do Francji, na ratunek matce, na ratunek Francji!
– Francois, mozesz przeniesc sie do mnie… Jon tez na pewno ma u siebie dosyc miejsca… Nie jest tak strasznie, jak ci sie wydaje. Trudne chwile w koncu zawsze mijaja…
– O nie, nie… Sa trudne chwile, ktore nigdy nie przemijaja. Ciezkie chwile na wieki wiekow!
– Rozumiem, ze mowisz o smierci.
– Kazdy dzien zyciu jest smiercia! Wracam do Francji! Znow bede wystepowal!
– Francois, a co z twoimi kurami? Kochasz je chyba, prawda?
– Pieprze kury. Niech je sobie Czarni zabiora! Niech zra moje kury, az sie bedzie kurzylo!
– Zakurzone kury? – zaciekawilem sie.
– Siedze we mgle. Wybuchl pozar. Pozar. Siedze we mgle. Jestem starym czlowiekiem, moje wlosy okrywa szron. Siedze we mgle… Odchodze…
Francois odlozyl sluchawke.
Jeszcze raz wykrecilem jego numer, ale uslyszalem tylko: PROSZE DO MNIE NIE MOWIC. PROSZE SIE ZWRACAC DO MOJEJ SEKRETARKI…
Mialem nadzieje, ze ma butelczyne czy dwie porzadnego czerwonego wina, ktore mu pomoze jakos przetrwac te noc, bo kto jak kto, ale moj przyjaciel Francois wydawal sie potrzebowac tego jak nikt. No, moze nie az tak, jak moj przyjaciel Jon czy, powiedzmy, ja. Odkorkowalem butelke.
– Masz ochote lyknac? – zagadnalem Sare.
– Naturalnie – odpowiedziala. – Co tam slychac?
Opowiedzialem jej, co slychac.
30
Tej nocy facet, ktory mial zabic Jona, nie przyszedl. Nastepnej nocy Jon czekal na niego ze spluwa, ale facet tez nie przyszedl. Czasem przychodza, czasem nie przychodza.
Okazalo sie, ze Francine Bowers wrocila juz do zdrowia po operacji.
– 50 dolcow dziennie plus pokoj i wyzywienie to wszystko, co moge jej zaoferowac – uprzedzil Friedman.
Nie obylo sie tez bez scysji wokol zwrotu kosztow jej przelotu do Kalifornii, w koncu jednak Firepower zgodzila sie zaplacic za bilet.
Mialem dostac wyplate w dniu rozpoczecia zdjec, podobnie Jon, ale do' zadnej wyplaty nie doszlo. Firepower miala zaplacic Jonowi, a Jon mnie. Zadne pieniadze sie nie pojawily. Nie orientowalem sie, czy reszta ekipy dostala cokolwiek.
Moze to wlasnie sklonilo mnie do udania sie na bankiet Dystrybutorow Filmowych. Byla okazja, zeby zaczepic Friedmana o pieniadze.
Bankiet odbywal sie z piatku na sobote w Cytrynowej Kaczce, olbrzymiej, mrocznej, zatloczonej stolikami knajpie z wielkim barem. Kiedy przyjechalismy z Sara, wiekszosc stolikow byla juz zajeta. Goscmi byli dystrybutorzy filmowi z calego swiata. Spokojni, powiedzialbys – znudzeni. Jedli albo zamawiali potrawy, pili niewiele, rozmawiali tez niewiele. Znalezlismy stolik w rogu sali.
Jon Pinchot wypatrzyl nas juz z samego progu. Podszedl do naszego stolika. Usmiechnal sie.
– Dziwie sie, ze was tu widze. Bankiety dystrybutorow sa koszmarne… Swoja droga, mam do ciebie sprawe…
Mial przy sobie niebieska teczke. Wyjal z niej scenariusz.
– O, te tutaj scene musimy skrocic do poltorej minuty. Dalbys rade to zrobic?
– Jasne. Sluchaj, czy moglbys nam skombinowac cos do picia?
– Oczywiscie…
– Jon ma racje – oswiadczyla Sara. – Ten bankiet jest calkiem bez zycia.
– Moze my wlejemy troche zycia w te impreze.