chlopak byl jak najbardziej skromnego mniemania o sobie i kiedy siedzieli we dwojke na trawie po obiedzie, od razu wyjechal z cala ta historia. Byli sami, gdyz Tony odprawial swoja godzine drzemki, ktora stanowila nieodmienna czesc codziennego programu.
Nad jeziorem wisiala poludniowa cisza, zamarl poranny wietrzyk i zdawalo sie, ze nawet owady poszly spac. Lucy miala na sobie kretonowa sukienke w kwiaty. Siedziala oparta plecami o drzewo, z nogami skrzyzowanymi i wyciagnietymi przed siebie, z otwarta ksiazka na kolanach, odwrocona do gory okladka. O pare stop od niej Jeff kleczal na jednym kolanie, podobny do pilkarza, ktory odpoczywa w czasie przerwy. W ustach trzymal zdzblo trawy, oczy mial spuszczone i od czasu do czasu zrywal lodyzke koniczyny, przygladal sie jej uwaznie i odrzucal od siebie. W cieniu drzewa panowal mily chlod, skora Lucy zachowala jeszcze od rannego plywania wspomnienie lagodnego dotkniecia wody w jeziorze. Siedzac teraz na trawie czula, ze oto przezywa niezmacona, cudowna chwile, ktora pragnelaby zatrzymac i przedluzyc w nieskonczonosc.
Jeff byl ubrany w splowiale niebieskie bawelniane spodnie i biala koszulke z kwadratowym wycieciem u szyi, z krotkimi rekawkami. W migotliwym cieniu padajacym z gory od poruszajacych sie lisci skora jego odcinala sie od bialosci koszuli barwa ciemnego mahoniu. Mial nie owlosione, lecz muskularne ramiona. Lucy zwrocila uwage, jak delikatnie poruszaly sie pod cienka skora sciegna powyzej przegubu, kiedy zrywal lodyzki koniczyny. Byl boso, stopy mial troche kanciaste i o wiele jasniejsze od reszty ciala, a przy tym – tak sie przynajmniej Lucy wydawalo – po dziecinnemu wrazliwe.
„Gdzies po drodze – przemknelo jej przez mysl – zapomnialam, jak wygladaja mlodzi mezczyzni.”
Jeff zmruzyl oczy i przygladal sie listkowi, ktory trzymal w reku.
– Przez cale zycie na nia polowalem – odezwal sie nagle – i nie udalo mi sie znalezc ani jednej.
– Czego znalezc?
– Czterolistnej koniczyny – odparl rzucajac listek na trawe. – Czy nie uwaza pani, ze to ma swoja wymowe?
– Bardzo gleboka wymowe.
– Ja takze jestem tego zdania.
Oszczednym, zwinnym ruchem zlozyl sie jak scyzoryk i usiadl po turecku.
„Mlodzi mezczyzni sa tacy wascy i gietcy w biodrach” – pomyslala Lucy. Potrzasnela glowa, podniosla z kolan ksiazke i zabrala sie znowu do czytania.
„Nic im sie nie udawalo – czytala. – W Arles byly komary, a kiedy dojechali do Carcassonne, okazalo sie, ze zamknieto doplyw wody na cale popoludnie.”
– Musze znac przyczyne – odezwal sie Jeff.
– Czytam teraz.
– Dlaczego pani mnie unikala przez te trzy dni? – pytal uparcie.
– Umieram z ciekawosci, jak sie skonczy ta ksiazka – oswiadczyla Lucy. – Oboje sa bogaci, mlodzi i piekni, podrozuja po calej Europie, ale zdaje mi sie, ze ich malzenstwo musi sie rozleciec.
– Pytalem pania o cos.
– Byl pan kiedy w Arles?
– Nie – odparl Jeff. – Nigdzie nie bylem. Chce pani ze mna pojechac do Arles?
Odwrocila kartke.
– Wlasnie dlatego unikalam pana przez te trzy dni – powiedziala. – Jesli pan nie przestanie mowic mi takich glupstw, to naprawde lepiej, zeby pan stad wyjechal.
Wymawiajac te slowa zdawala sobie sprawe, ze jej mysli ukladaja sie zupelnie inaczej. „Jak to przyjemnie – myslala – siedziec pod drzewem i sluchac glupstw, ktore opowiada ten chlopak: Chce pani pojechac ze mna do Arles?”
– Powiem pani cos o pani samej – oznajmil Jeff.
– Mam ochote poczytac. Niech pan nie bedzie niegrzeczny.
– Pani pozwala wymazywac sie z zycia.
– Co takiego? – zapytala odkladajac w zdumieniu ksiazke.
– Tak, przez swego meza. – Jeff wstal i mowil dalej patrzac na nia z gory. – On pania zamknal, zepchnal w kat, zamurowal, zdusil…
– Pan sam nie wie, co pan opowiada – oburzyla sie Lucy, tym gwaltowniej, ze od czasu do czasu zarzucala 01iverowi niemal to samo i mniej wiecej w tych samych slowach. – Przeciez pan go nawet nie zna.
– Znam go, wlasnie ze znam! A jezeli nie jego samego, to znam ten typ. Moj ojciec ma przynajmniej dziesieciu takich przyjaciol jak on, moglem sie im przygladac u nas w domu od urodzenia. Cnotliwi, wyzsi ponad to, zawsze przemawiajacy lagodnym glosem, wszechwiedzacy panowie swiata ze znaczkiem Ligi Moralnosci w klapie marynarki.
– Nie ma pan zielonego pojecia o tym, co pan mowi – upierala sie Lucy.
– Czyzby? Nie mam zielonego pojecia? – Jeff zaczal defilowac przed nia nerwowymi krokami tam i z powrotem. – Obserwowalem was w sierpniu zeszlego roku. Siedzialem za wami w kinie, krecilem sie kolo kiosku, kiedy przychodziliscie kupowac lody. Udawalem, ze wybieram jakies pismo ilustrowane, kiedy wymienialiscie ksiazki w czytelni. Trzy razy na dzien przeplywalem kajakiem kolo waszego domku. Juz wtedy patrzylem tylko na pania, tylko na pania. – Glos Jeffa przeszedl w zawodzenie. – Jak pani mysli, po co tu przyjechalem w tym roku?
– Ciicho. Robi pan naprawde za duzo halasu.
– Nic nie moglo ujsc mojej uwagi – oswiadczyl Jeff melodramatycznym tonem. – Nic absolutnie. Czy pani mnie wcale nie zauwazyla?
– Nie – odparla Lucy.
– No, widzi pani! – zawolal glosno, jak gdyby zaliczal sobie wygrany punkt. – To on pani zalozyl konskie okulary na oczy. Oslepil pania. Juz pani sama nie potrafi niczego dostrzec, wszystko widzi pani tylko przez jego zimne oczy, obojetne jak fiszka w kartotece.
– No, no – probowala go uspokoic rozsadnymi slowami. – Nie zdaje mi sie, zeby w tym bylo cos nadzwyczajnego, jezeli kobieta zamezna w moim wieku nie zwraca specjalnej uwagi na dziewietnastoletnich chlopcow, ktorzy sie kreca kolo kiosku z lodami.
– Prosze mnie nie nazywac dziewietnastoletnim chlopcem! – wybuchnal rozpaczliwie. – I niech pani nie mowi o sobie: Kobieta zamezna w moim wieku.
– Nie, naprawde jest pan okropnie trudnym chlopcem – rzekla Lucy i podniosla na nowo ksiazke. – Teraz mam zamiar czytac – oswiadczyla stanowczo.
– Prosze bardzo, niech pani czyta – odparl krzyzujac ramiona na piersi i spogladajac na nia z gory plonacym wzrokiem. – Mnie wszystko jedno, czy pani bedzie sluchala tego, co chce powiedziec, czy nie. Tak czy inaczej, mam zamiar to powiedziec. Chodzilem za pania i sledzilem, bo pani jest najcudniejsza kobieta, jaka widzialem w zyciu…
„Za Carcassonne – czytala Lucy donosnym, melodyjnym glosem – zatrzymala ich powodz. Doszli do wniosku, ze Hiszpania i tak okazalaby sie zapewne nudna, wobec czego zawrocili na polnoc, w kierunku…”
Jeff schylil sie ze zdlawionym okrzykiem i wyrwal jej z rak ksiazke. Rzucil ja z rozmachem daleko na trawe.
– Dobrze – rzekla Lucy wstajac. – Dosc juz tego. Co innego byc nieodpowiedzialnym, zabawnym chlopcem, a zupelnie co innego zachowywac sie jak impertynencki i zarozumialy gbur. Teraz prosze sie stad wynosic.
Jeff stal przed nia z zacisnietymi ustami.
– Prosze mi przebaczyc – wyrzekl ochryplym glosem. – Ja nie jestem zarozumialy. Nie ma na swiecie czlowieka mniej zarozumialego ode mnie. Ale nie moge zapomniec tego pocalunku i…
– Musi pan to calkiem wykreslic z pamieci – przerwala mu ostro. – Pozwolilam sie pocalowac, bo pan sie napraszal jak male szczenie, a dla mnie znaczylo to tyle, co pocalowac siostrzenca na dobranoc.
W chwili gdy to mowila, odczuwala zadowolenie z samej siebie, ze potrafi tak madrze z nim postepowac.
– Nie klam – wyszeptal. – Wszystko, tylko nie klam.
– Prosilam, zeby pan sobie poszedl. Patrzyl na nia plonacym wzrokiem.
„Gdyby ktos nas w tej chwili obserwowal przemknelo jej przez mysl – bylby przekonany, ze Jeff wlasnie oswiadcza mi swoja nienawisc.”
Nagle odwrocil sie i wyprostowany, bosy, poszedl w kierunku miejsca, gdzie lezala rzucona ksiazka. Podniosl ja, wygladzil zgniecione kartki i powoli wrocil pod drzewo.
– Prosze – rzekl oddajac jej ksiazke. – Przyznaje, ze jestem duren. Wszystko przyznaje. – Usmiechnal sie niesmialo. – Przyznaje nawet, ze zeszlego roku mialem dziewietnascie lat. I nie bede pamietal o niczym, jezeli pani tak chce. Nie pamietam, zebym kiedykolwiek powiedzial, ze pani jest cudowna kobieta, i nie przypominam sobie, zebym mowil o panu Crown inaczej, jak tylko o wzorze do nasladowania przez innych mezczyzn. A przede wszystkim nie pamietam, zebym kiedykolwiek pania calowal. Unizam sie przed pania w najbardziej wschodni, orientalny, ponizajacy sposob i przysiegam, ze bede pokorny i unizony od tej chwili az do samego Swieta Pracy.
Zatrzymal sie oczekujac, ze sie moze usmiechnie, ale Lucy nie usmiechala sie. Szukala w ksiazce miejsca, w ktorym jej przerwal.
– Jestem pokorny jak robak – podjal na nowo Jeff przygladajac sie jej uwaznie. – Jestem pelen uszanowania jak kamerdyner w domu milionera i zupelnie bezplciowy, niczym siedemdziesiecioletni eunuch w tureckim przytulku dla starcow… Nareszcie! – zawolal triumfalnie. – Rozesmiala sie pani.
– Niech bedzie – rzekla Lucy siadajac znowu na trawie. – Moze pan zostac. Ale pod jednym warunkiem.
– Pod jakim? – zapytal podejrzliwie.
– Musi pan obiecac, ze nie bedzie pan wiecej powazny.
– Bede taki frywolny – zapewnial z powaga – ze niemowleta beda sie ode mnie odwracac z obrzydzeniem.
Z obozu chlopcow na tamtym brzegu jeziora zabrzmiala trabka, a Jeff, jakby to byl sygnal dla niego, zasalutowal sztywno, zamaszyscie i powiedzial wykonujac na piecie zwrot w tyl z iscie wojskowa precyzja:
– Na razie opuszczam pania. Ide poswiecic zycie pogoni za czterolistna koniczynka.
Oddalal sie powoli, ze spuszczona glowa, z oczami utkwionymi w ziemi. Systematycznie przeszukiwal trawnik zatrzymujac sie od czasu do czasu i schylajac sie, by uszczknac mala roslinke. Lucy siedziala oparta plecami o drzewo, z przymknietymi oczami, swiadoma bliskosci tej postaci w bialej koszuli, snujacej sie w poludniowym upale po slonecznym trawniku, na tle lsniacego srebrzyscie jeziora i bladoblekitnych gor.
„Przygladal mi sie przez cale lato – myslala sennie. – No, wiec co z tego?”
ROZDZIAL SZOSTY
– Alez, Lucy, musisz sobie przypomniec, gdzie go polozylas – mowil Oliver przez telefon tonem, ktory tak dobrze znala. Tonem nabrzmialym pelna znuzenia lagodnoscia, maskujaca zniecierpliwienie, tonem, ktory wprawial jej mozg w stan odretwienia i calkowitego zaniku pamieci. – Pomysl tylko dobrze.
– Przeciez mysle – odparla czujac, ze mowi jak nadasane dziecko, ale nie mogla nic na to poradzic. – Jestem pewna, ze zostawilam wszystkie rachunki w moim biurku.
Telefon byl w saloniku i rozmawiajac z mezem Lucy patrzyla na Tony’ego i Jeffa, ktorzy w swietle lampy grali w szachy przy duzym stole posrodku pokoju. Obaj grali w skupieniu, z glowami