– Ma glos matowy – mowil Oliver miekko – idac troche sie w biodrach kolysze i ma rude, niesforne wlosy.
– Moze wobec tego powinnam przestac sie smiac.
– Nie, nigdy – zaprotestowal. – Kocham ten twoj smiech.
– Czekalam na to slowo.
– Kocham?
– Aha. Dawno go nie slyszalam.
Ujela obu dlonmi klapy jego marynarki i przyciagnela go lekko ku sobie.
– Zadnemu z dzisiejszych powiesciopisarzy nie przyszloby na mysl uzyc tego slowa – powiedzial powaznie.
– No wiec, dalejze!
– Co: „dalejze”?
– Uzyj go. Nie ma tu przeciez nikogo.
– Mamo! Tato! – rozleglo sie z saloniku wolanie Tony’ego. – Juz sie przebralem. Jestescie gotowi?
– Za chwile, Tony – odpowiedzial mu Oliver usilujac sie uwolnic z rak zony. – Zaraz wychodzimy.
– Ach, 01iver – szeptala Lucy nie puszczajac go. – To takie okropne.
– Co okropne? – zapytal ze zdumieniem.
– Taka jestem od ciebie uzalezniona.
– Tatusiu – odezwal sie znowu Tony stojac grzecznie za drzwiami.
– Co takiego, Tony?
– Pojde do hotelu i tam na ciebie zaczekam. Przejade sie z toba do bramy.
– Okej – zgodzil sie 01iver. – Powiedz doktorowi, ze bede za piec minut.
– Klawo jest! 01iver zachnal sie.
– Skad on sie tego nauczyl? – zapytal cicho.
Lucy wzruszyla ramionami. Na rekawie Olivera widac bylo lekki slad szminki, zapewne od jej palca. Postanowila tchorzliwie nic mu o tym nie mowic. Uslyszeli, jak Tony wychodzi z domu i jak sie oddala zwirowana sciezka za oknem.
– Tak… – rzekl Oliver rozgladajac sie jeszcze raz po pokoju. – To by bylo mniej wiecej wszystko. – Podniosl obie torby podrozne i zwrocil sie do Lucy: – Otworz mi drzwi, dobrze?
Otworzyla i wyszli przez salonik na ganek. Salonik byl pelen kwiatow, ktore zaslanialy szpetote podniszczonych, wynajetych mebli. Won kwiatow mieszala sie z rzezwym zapachem naplywajacym nieustannie od strony jeziora. Na ganku Lucy stanela.
– Mam ochote sie czegos napic – powiedziala. Wlasciwie wcale nie miala ochoty, ale w ten sposob mogla odwlec jeszcze o dziesiec minut wyjazd Olivera. Wiedziala, ze on sie na tym poznal, ze zawsze go gniewalo albo w najlepszym razie bawilo i niecierpliwilo zarazem to jej nierozsadne, jak twierdzil, odkladanie chwili pozegnania. Ale po prostu nie mogla zniesc mysli o tym momencie, kiedy odglos oddalajacego sie samochodu bedzie zamieral na drodze, a ona zostanie tu sama.
– Dobrze – rzekl 01iver po sekundzie wahania i postawil swoje rzeczy na ganku.
On umial odjezdzac bez zadnych korowodow, zegnal sie tylko raz, ale na serio, i juz go nie bylo. Stal na ganku i patrzyl na jezioro, a tymczasem Lucy podeszla do stolika pod sciana i nalala do szklaneczek whisky, ktora tam stala w butelce, i troche wody z lodem.
Z drzew na brzegu jeziora poderwal sie w gore jastrzab i poczal krazyc nad woda, powoli, nie poruszajac skrzydlami. Z obozu na drugim brzegu znowu dolatywalo ciche wolanie trabki – zolnierska pobudka budzaca echa karabinowych strzalow, kleski i zwyciestwa, wzywajaca dzieci do zabawy w pilke lub na lekcje plywania. Jastrzab zeglowal spokojnie wsrod powietrznych pradow, wyczekujac jakiegos drobnego, lecz fatalnego w skutkach wydarzenia tam w dole – poruszenia sie trawy, drgniecia galazki – ktore by odslonilo obecnosc jego wieczerzy.
01iver – rzekla Lucy podchodzac do meza z pelnymi szklaneczkami.
– Co?
– He bedziesz placil temu chlopcu? Temu Bunnerowi?
01iver zrobil taki ruch glowa, jakby sie chcial otrzasnac z chaotycznych mysli wywolanych widokiem ptaka, ktory krazyl nad woda, dzwiekiem trabki i bliskim odjazdem.
– Trzydziesci dolarow tygodniowo – odpowiedzial biorac z rak Lucy szklaneczke.
– To dosyc duzo.
– Tak, dosyc.
– Czy nas na to stac? – zapytala.
– Nie, nie stac – odparl rozdrazniony jej pytaniem.
Lucy byla na ogol dosyc nieopatrzna w sprawach pienieznych i w jego przekonaniu ulegala od czasu do czasu dziwacznym napadom rozrzutnosci. Nie plynelo to ani z pozadliwosci, ani z zamilowania do zbytku, po prostu nie zdawala sobie dostatecznie sprawy z wartosci pieniadza i z tego, jak trudno go zdobyc. Ale kiedy byla przeciwna czemus, co on zamierzal zrobic, tak jak w tej chwili przeciwna byla zaangazowaniu Bunnera, potrafila szermowac argumentami oszczednej i zapobiegliwej pani domu.
– Naprawde uwazasz, ze to potrzebne? – dopytywala sie stojac obok niego i sledzac wzrokiem powolne krazenie jastrzebia nad jeziorem.
– Naprawde – odpowiedzial podnoszac szklaneczke uswieconym gestem. – Za zdrowie naszego chlopca z teleskopem!
Lucy z roztargnionym wyrazem twarzy uniosla swoja szklaneczke i upila lyk whisky.
– Dlaczego? – zapytala.
– Co: „dlaczego”?
– Po co on nam potrzebny? Oliver dotknal lagodnie jej ramienia.
– Zebys mogla miec troche czasu dla siebie.
– Alez mnie jest przyjemnie z Tony’m.
– Ja wiem. Jednakze wydaje mi sie, ze jesli Tony przez tych kilka tygodni bedzie mial kolo siebie wesolego, inteligentnego chlopaka, kogos, kto potrafi byc z nim troszeczke szorstki…
– Uwazasz, ze go zanadto rozpieszczam? – spytala.
– Nie. Chodzi o to, ze… – Usilowal znalezc mozliwie najlagodniejszy i najbardziej niewinny argument. – No, po prostu chodzi o to, ze jedynacy, zwlaszcza po powaznej chorobie, jezeli przez dluzszy czas musieli przebywac wylacznie w towarzystwie matki… Takie dzieci, jak dorosna, to ida czesto do baletu.
Lucy rozesmiala sie.
– Zwariowales?
– Wiesz dobrze, co mam na mysli – rzekl 01iver, zly na samego siebie, bo czul, ze musi jej sie wydawac napuszony. – Niech ci sie nie zdaje, ze to takie proste. Przeczytaj jakakolwiek ksiazke o psychoanalizie.
– Nie potrzebuje nic czytac, zeby wiedziec, jak wychowywac wlasnego syna – odparla Lucy.
– Alez to po prostu kwestia rozsadku – probowal ja przekonac.
– Zdaje sie, chcesz powiedziec, ze robie wszystko na odwrot, niz trzeba – przerwala mu z gorycza. – No, wiec powiedz to i…
– Alez, Lucy – uspokajal ja – nie mialem zamiaru powiedziec nic podobnego. Moze tylko ja patrze na te sprawy z innej strony niz ty, moze lepiej widze to, do czego chcialbym przygotowac Tony’ego, a czego ty nie dostrzegasz.
– Na przyklad czego? – zapytala zaczepnie.
– Widzisz, zyjemy w epoce chaosu – zaczal jej tlumaczyc czujac, ze slowa te brzmia pustym, patetycznym dzwiekiem, ale nie wiedzac, jak inaczej wyrazic to, co chcial powiedziec. – Czasy sa niepewne i niebezpieczne. Zeby im stawic czolo, trzeba byc po prostu herosem.
– I dlatego postanowiles zrobic herosa z naszego malego biedaka – wtracila sardonicznie.
– A tak – odparl obronnym tonem. – I nie nazywaj go malym biedakiem. Za siedem, najwyzej za osiem lat bedzie z niego mezczyzna.
– Mezczyzna to jeszcze nie to samo co heros.
– Dzisiaj to jest to samo – upieral sie 01iver. – W naszych czasach trzeba byc przede wszystkim herosem. A potem, jesli sie uda, mozna byc takze mezczyzna.
– Biedny, maly Tony! I jakis tam zielony studencina potrafi zrobic z niego herosa, ale rodzona matka nie potrafi.
– Tego nie powiedzialem. – Oliver czul, ze zaczyna go ogarniac gniew, ale swiadomie panowal nad soba, nie chcial bowiem rozstawac sie z zona w rozgoryczeniu wywolanym sprzeczka. Zmusil sie zatem do spokoju. – Przede wszystkim, Bunner nie jest byle jakim zielonym studencina. Jest inteligentny, zrownowazony, ma poczucie humoru…
– A ja, naturalnie, jestem tepa – przerwala Lucy. – Tepa, niezdecydowana, ponura.
Odeszla od niego w strone ganku.
Sluchaj no, Lucy – zaprotestowal idac za nia – przeciez tego takze wcale nie powiedzialem.
Stanela i obrocila sie ku niemu ze zlym wyrazem twarzy.
– Nie potrzebujesz mowic – rzekla powoli. – Nieraz udaje mi sie nie myslec o tym calymi miesiacami. A potem powiesz cos takiego… Albo zobacze jakas inna kobiete w moim wieku, ktorej udalo sie uratowac…
– Na milosc boska, Lucy! – zawolal zapominajac w rozdraznieniu, ze postanowil nie dac sie wciagnac w klotnie. – Nie zaczynaj tylko na te melodie.
– Prosze cie, 01iverze – uderzyla nagle w blagalny ton – zgodz sie, zeby Tony zostal ze mna sama do konca lata. Przeciez to juz wszystkiego szesc tygodni. Ja ustapilam co do szkoly, mozesz mi teraz ustapic w tej sprawie. Pozniej bedzie tak dlugo poza domem, w towarzystwie tych gruboskornych smarkaczy… Nie moge sie jeszcze pogodzic z mysla, ze nie bede go miala ciagle na oku. Po tym wszystkim, cosmy z nim przeszli. Nawet w tej chwili, chociaz wiem, ze poszedl tylko do hotelu, ze chce sie z toba przejechac do bramy, musze sie powstrzymywac, zeby tam nie pobiec i nie upewnic sie, ze nic zlego mu sie nie stalo.
– Wlasnie o tym ci mowilem przez caly czas – rzekl 01iver z naciskiem.
Popatrzyla na niego, jej spojrzenie stalo sie nagle lodowate. Postawila szklaneczke na trawie, jak gdyby skladala jakis niezreczny uklon. Potem wyprostowala sie i z ironicznym usmiechem przesadnie sklonila przed nim glowe.
– Chyle glowe – powiedziala – bo przeciez ty masz zawsze racje. Zawsze!
Gwaltownym ruchem ujal ja pod brode i podniosl jej glowe. Nie probowala sie wyrwac. Stala wyprostowana, ze zlym usmiechem na ustach, i patrzyla mu prosto w oczy.