– Ksiezyc… – powiedzial Jeff w zamysleniu.
Polozyl sie na wznak na deskach, wzial krzeslo i obrociwszy je do gory nogami, scisnal mocno kolanami. Oparl teleskop o poprzeczke krzesla, zmruzyl jedno oko i wpatrywal sie w niebieski firmament.
– Co pan tam robi? – spytala Lucy niemal podejrzliwie.
– Tony mnie tego nauczyl – odparl Jeff poprawiajac teleskop. – Trzeba miec nieruchome pole widzenia, prawda, Tony?
– Bo inaczej gwiazdy sie zamazuja – wyjasnil Tony majstrujac przy lozku.
– A jedyna rzecz, ktorej tu sobie nie zyczymy – ciagnal Jeff – to zamazane gwiazdy. – Przekrecil pierscien jeszcze o cwierc obrotu. – Spojrzmy oto na czysty, nie zamazany Ksiezyc. – Uderzyl nagle w ton profesorski. – Bardzo interesujacy cel wycieczek, jezeli ktos lubi podroze. Mozna zeglowac w kamiennej lodzi przez
– Morze Kryzysowe – odpowiedzial Tony bez chwili namyslu.
– Kryzysy… – westchnal Jeff. – Nawet na zimnym, martwym ksiezycu.
„Nie mogl mowic powaznie o tamtych rzeczach – myslala Lucy z gorycza. – Po prostu probowal, a nuz sie uda. Bo jezeli teraz moze sie bawic z Tony’m w taki sposob…”
– A troche na poludnie – wywodzil Jeff – jest przyjemniejsze miejsce.
– Morze Plodnosci – skwapliwie przetlumaczyl Tony.
– Na wszelki wypadek zanurzymy cie pare razy w tym morzu – obiecal Jeff z usmiechem. Lezal ciagle na plecach, z teleskopem wycelowanym w niebo.
– Jeff – rzekla Lucy ostrzegawczym tonem.
Morze Spokoju, Trzesawisko Snu, Jezioro Marzen – wyli czal Jeff, jakby jej wcale nie slyszal. Jego niski mlodzienczy glos z lekkim akcentem bostonskim wyspiewywal te nazwy niby zaczarowana melodie. – Kto wie, czy w naszym stuleciu nie dotrzemy ostatecznie na ksiezyc. Kiedy sie urodziles, Tony?
– Dwudziestego szostego marca – odparl chlopiec ukladajac wymyslny, szpitalny kant z koldry i przescieradla na koncu materaca.
– Konstelacja Barana – zawyrokowal Jeff. Odstawil teleskop i przez chwile lezal z glowa na podlodze. Oczy mial zamkniete, jak gdyby zatopiony w jakiejs wewnetrznej wizji nasluchiwal nieziemskich glosow i czekal na omen z nieba. – Znak Barana – powiedzial wreszcie. – Rogate zwierze na firmamencie. Czy wiesz, Tony, skad sie tam wzial ten baran?
– Pan wierzy w te bujde? – zapytal Tony przerywajac na chwile swoje zajecie i spogladajac na Jeffa.
– We wszystko wierze – odparl Jeff nie otwierajac oczu i nie zmieniajac uroczystego, liturgicznego tonu. – Wierze w Zodiak i w szczescie, w wedrowki dusz i ofiary, w tajna dyplomacje, do ktorej sie dochodzi tajnymi sciezkami.
– Ofiary z ludzi? – W glosie chlopca brzmialo niedowierzanie. – Czy naprawde kiedys skladali takie ofiary?
– Oczywiscie.
– Az dokad? Do jakiego czasu? – dociekal Tony z nutka sceptycyzmu.
– Az do wczoraj, do godziny pietnastej pietnascie. Tylko taki rodzaj ofiary jest skuteczny – zapewnial go Jeff. – Zaczekaj, az sam tego sprobujesz pare razy, wtedy dopiero zrozumiesz, co mam na mysli.
– No, Jeff, dosyc juz tego na dzisiaj – wmieszala sie Lucy myslac rownoczesnie: „On mnie umyslnie prowokuje, po prostu msci sie na mnie.” – Tony, patrz, jeszcze tutaj niedobrze.
– Frixus i Helle – podjal Jeff swoja opowiesc, jakby Lucy wcale sie do niego nie odzywala – synowie krola Tesalii, byli bardzo zle traktowani przez swoja macoche…
– Czy to jest takie pouczajace? – zapytala, zdecydowana zachowac spokoj.
– Nieslychanie pouczajace.
– A jak ona sie nazywala? – dopytywal sie Tony.
– Kto?
– No, ta macocha.
– O tym bedzie na nastepnej lekcji. Wiec Merkury zlitowal sie nad chlopcami i poslal zlotorunego barana, zeby im ulatwic ucieczke. Baran niosl obu braci na grzbiecie, wysoko nad ziemia, i wszystko szlo jak najlepiej az do chwili, kiedy sie znalezli nad ciesnina oddzielajaca Europe od Azji. Tam Helle spadl z barana i utopil sie, wobec czego do dzisiejszego dnia ciesnina nazywa sie Hellespont. A kiedy Frixus dostal sie do Kolchidy, ktora przy dobrej pogodzie byla zupelnie milym miastem, z wdziecznosci dla bogow zlozyl im w ofierze barana. Jowisz, w uznaniu zaslug skrzydlatego barana w sluzbie krolewicza Tesalii, usadowil biedne, niezywe zwierze posrod gwiazd. Lucy rzucila zaciekawione spojrzenie na Jeffa.
– Czy pan wiedzial to wszystko juz przedtem, zanim pan poznal Tony’ego?
– Nie, ani be, ani me – odparl Jeff. – Co wieczor, kiedy wracam do siebie, zabieram sie do ksiazek, zeby Tony mogl mnie uwazac za najmadrzejszego czlowieka na swiecie. – Usmiechnal sie. – Chcialbym, zeby Tony po tych wakacjach rozczarowal sie do wszystkich nauczycieli, zeby ich wcale nie sluchal i zeby nabral obrzydzenia do nauki. Tyle przynajmniej moge dla niego zrobic. – Zerwal sie gwaltownie i usiadl na podlodze. W swietle padajacym od lampy jego twarz miala naiwny i otwarty wyraz, oczy blyszczaly szczeroscia. – Tony! – zawolal. – Pokaz mamie, jak potrafisz oddychac przy plywaniu.
– O, tak – zademonstrowal Tony wysuwajac w przod glowe i wykonujac ramionami plywackie ruchy. – Odepchnac sie nogami, raz, dwa, trzy, cztery, ODETCHNAC!
Przechylil glowe w bok, szeroko otworzyl usta tylko z jednej strony, jakby mial jeden policzek zanurzony w wodzie, i wciagnal powietrze z glosnym, wilgotnym mlasnieciem.
– Nie mozna tego robic troche wytworniej, bez takiego mlaskania? – spytala Lucy, a mysl jej tymczasem byla zajeta czym innym. „Juz minelo niebezpieczenstwo – uspokajala sama siebie. – Wszystko jest znowu po dawnemu.”
– Nie – odparl Jeff siedzac na podlodze ze skrzyzowanymi nogami. – To ja go tak nauczylem. – Nagle obrocil sie do Tony’ego: – Jak myslisz, Tony, czy twoj ojciec bedzie cos mial z tych pieniedzy, ktore na mnie wyklada?
– Czyja wiem? – przekomarzal sie Tony. – Chyba cos niecos bedzie mial.
Nabujaj mu troche w nastepnym liscie, dobrze? Z przyjazni dla mnie. – Jeff podniosl sie i wzial z podlogi teleskop. Przylozyl go do oka i z odleglosci dziesieciu stop zaczal sie przygladac Tony’emu. – Pierwszy raz bedziesz sie musial ogolic – oznajmil proroczym tonem – dokladnie za trzy lata, dwa miesiace i czternascie dni. Tony parsknal smiechem i potarl sobie podbrodek.
– Chcialem ci zadac jedno pytanie, mlody czlowieku – ciagnal Jeff podchodzac do przygotowanego poslania i opierajac sie o porecz fotela. – Czy nie uwazasz, ze to bylby zupelnie niezly pomysl, gdybysmy po Swiecie Pracy wrocili razem do twojego domu i byli ze soba przez cala zime? Moglbym cie jeszcze troche doszlifowac.
– A pan moglby sie tak urzadzic? – zapytal skwapliwie chlopiec, jakby ta mysl ogromnie mu przypadla do smaku.
– Nie, Tony, nic podobnego – odezwala sie Lucy. – Jeff tylko zartowal. Musi przeciez wracac do swojej uczelni i zachowywac sie rozsadnie az do przyszlych wakacji. Jeff, niechze pan przestanie hustac sie na poreczy, bo cale to lozko sie rozleci, a wcale nie tak latwo je rozstawic.
– Jedna rzecz mi sie nie podoba z tymi wakacjami – zauwazyl Tony filozoficznie. – Pod koniec zaczynaja mijac o wiele za predko. Jeff, czy my sie naprawde zobaczymy w zimie?
– Jasne, ze tak. Namow swoja mame, zeby przyjechala z toba do Dartmouth. Na rozgrywki pilki noznej albo w karnawale, na zabawe.
– Mamo, pojedziemy?
– Moze pojedziemy – odparla Lucy nie chcac, aby ten temat urosl do zasadniczego problemu. – Zeby tylko Jeff nie zapomnial nas zaprosic.
– Tony! – zawolal Jeff. – Jutro zatne sie nozem w reke i wlasna krwia wypisze zaproszenie, a wtedy to juz bedzie umowa na mur. Troche poczarujemy, postaramy sie i twoja mama zostanie Krolowa Karnawalu. Posadza ja na wielkiej kuli ze sniegu, sfotografuja i wszyscy beda mowili: „Jak babcie kocham, jeszczesmy czegos takiego nie mieli w New Hampshire!”
Lucy rzucila niespokojne spojrzenie na syna. „Gdyby byl o rok starszy – pomyslala – zorientowalby sie na pewno. Moze nawet juz…”
– Niech pan da temu spokoj – powiedziala ryzykujac, ze rozbudzi czujnosc Tony’ego. – Prosze nie stroic sobie ze mnie zartow.
– Ja wcale nie zartuje – odparl powoli Jeff. – Podszedl do krawedzi schodow i znowu zaczal obserwowac firmament. – Oto Mars – wyrzekl glebokim, dramatycznym tonem. – Zlowrozbna, krwawoczerwona planeta. Wisi nisko i ani mrugnie. To jest twoja planeta, Tony, bo urodziles sie pod znakiem Barana. Sprzyja wszelakiej rzezi i sztuce wojennej. Wiesz, Tony, zostan wojskowym. Zdobedziesz ze sto miast i zanim dojdziesz do dwudziestu trzech lat, bedziesz co najmniej podpulkownikiem.
– Nie, Jeff, naprawde – wtracila sie Lucy – chyba juz dosyc tych bzdur.
– Bzdur? – powtorzyl zdziwiony. – Tony, czy ty takze uwazasz, ze mowie bzdury?
– Tak – odparl Tony, chcac byc sprawiedliwym. – Ale to jest bardzo ciekawe.
– Przez piec tysiecy lat ludzie kierowali sie w zyciu tym, co mowily im gwiazdy. Wladcy Egiptu… Lucy – rzekl nagle Jeff, a glos jego drzal teraz nutka chlopiecej, wyzywajacej zuchwalosci. – Kiedy pani sie urodzila?
– Bardzo dawno temu.
– Tony, kiedy sa urodziny twojej mamy?
– Dwudziestego piatego sierpnia – odpowiedzial wesolo chlopiec i zwrocil sie zaraz do matki: – Przeciez to ci nic nie zaszkodzi.
– Dwudziestego piatego sierpnia – zastanawial sie Jeff. –
– Mamo… – Tony spojrzal pytajaco na Lucy.
– Wytlumacze ci to kiedy indziej.
– W okolicach Eufratu – mowil Jeff tonem profesorskim, szybko i wcale nie modulujac glosu – nie odrozniano jej od Wenus, smutnej i doskonalej, ktora wielbili zakochani. Planeta rzadzaca losem jest Merkury, najjasniejsza gwiazda, stale obrocona ta sama polkula do Slonca, po jednej stronie mrozna, a rozpalona po drugiej. Ludzie urodzeni pod znakiem Dziewicy sa niesmiali, boja sie rozblysnac…
– No, dobrze – przerwala Lucy czujac, ze Jeff posunal sie dostatecznie daleko – skad pan wyciagnal te wszystkie dyrdy-malki?
– Z dziela Madame Vietcha pod tytulem
– A jak to z panem wyglada? – przerwala mu znowu, nieomal wrogo, zapominajac na chwile o Tony’m i rzucajac Jeffowi wyzwanie. – Jaki jest panski horoskop?
– Ach! – westchnal Jeff odkladajac teleskop i zalosnie kiwajac glowa. – To za smutne, zeby opowiadac. Jestem w opozycji do moich gwiazd. Siedza sobie tam w gorze – machnal smutnie reka w kierunku nieba – pomruguja i pokpiwaja ze mnie. „Nie masz zadnej szansy, czlowieczku” – powiadaja. Ja chcialbym przewodzic, a one kaza mi sluchac. Ja chcialbym byc odwazny, one przykazuja ostroznosc. Ja pragnalbym zostac wielkim czlowiekiem, one obiecuja, ze moze w innym wcieleniu. Ja mowie: „Milosc”, one odpowiadaja: „Kleska”. Jestem bohaterem, ktory zgubil swoj znak Zodiaku.
Wtem zachrzescily kroki na zwirowanej uliczce kolo ganku i w chwile pozniej ukazala sie podrastajaca dziewczynka w niebieskich spodniach w prazki i w luznym sweterku. Lucy nie poznala jej na pierwszy rzut oka, zaraz jednak przypomniala sobie, ze jest to corka niejakiej pani Nickerson, ktora poznala w hotelu przed kilku godzinami. Tony przestal majstrowac przy swoim lozku i przypatrywal sie dziewczynce.
– Halo! – rzucila na powitanie wstepujac po schodach na ganek.
Byla to pulchna i przedwczesnie rozwinieta dziewczynka. Niebieskie spodnie opinaly sie ciasno na jej korpulentnym tyleczku. Lucy zauwazyla z pewnym zgorszeniem jasniejsze pasma, w jej