smiech… I nigdy nie moc cie dotknac, nie moc ci powiedziec… Krzywda! – wyszeptal ochryple. – Ty przy mnie nie mow o krzywdzie.
– Jezeli pan w ten sposob przemawia do wszystkich – rzekla Lucy – jezeli wypracowal pan sobie taka metode i dzieki niej odnosil pan sukcesy u swoich dziewczat… to prosze bardzo oszczedzic mi tego. Tak, prosze mi tego oszczedzic.
Poczula, ze palce Jeffa zaciskaja sie gwaltownie na jej ramionach, i myslala, ze chce nia potrzasnac. Ale on puscil ja po chwili. Stali blisko siebie, on zaczal mowic znuzonym, matowym glosem:
– Zeszlych wakacji chodzilas w duzym slomkowym kapeluszu. Kiedy swiecilo slonce, twarz wydawala sie cala rozowa i jakby zamglona pod tym kapeluszem. Ile razy zobacze teraz kobiete w takim czerwonym kapeluszu ze slomy, to jakby mnie kto scisnal za gardlo…
– Prosze cie, prosze ostatni raz – przerwala mu – znajdz sobie jakas dziewczyne. Przeciez jest ich dosyc. Sa mlode, wolne, nie potrzebuja sie przed nikim tlumaczyc, kiedy lato sie skonczy.
Popatrzyl na nia i kiwnal glowa, jak gdyby sie zgadzal z jej slowami.
– Cos ci powiem – rzekl. – Ale musisz mi przyrzec, ze nie bedziesz sie smiala.
– Dobrze – odparla troche zaskoczona. – Nie bede sie smiala.
Jeff odetchnal gleboko.
– Nie ma zadnych innych dziewczat – wyznal jej otwarcie. – Nie bylo w ogole zadnej innej.
Lucy spuscila glowe. Spostrzegla, ze odpial sie jej srodkowy guziczek u bluzki. Zapiela go starannie. A potem zaczela sie smiac, bezradnie, niepowstrzymanie.
– Przyrzeklas – rzekl Jeff urazony.
– Przepraszam. – Podniosla ku niemu twarz i usilowala opanowac drgajace usta. – Nie smieje sie wcale z ciebie. To z samej siebie.
– Ale dlaczego? – zapytal podejrzliwie.
– Bo jestesmy oboje takie niezdary. Jestesmy po prostu beznadziejni. Zadne z nas jeszcze nie wie, jak to sie robi. – Teraz patrzyla mu w oczy szczerze i spokojnie. – Smieje sie, bo ostatecznie zrobimy to… – dodala.
Przez sekunde stali w milczeniu. Jeff wykonal rekami jakis nieokreslony ruch. Ona zblizyla sie do niego i pocalowala go w usta. Mocno.
– Lucy – szepnal i delikatnie dotknal palcami jej karku.
– A teraz, moj chlopczyku – rzekla macierzynskim i niemal zartobliwym tonem, odpychajac go lekko od siebie – wracaj do slicznego, ciemnego i pustego domku. Usiadz sobie na ganku, patrz na ksiezyc i mysl o tych wszystkich kobietach, mlodszych i ladniejszych ode mnie, ktore moglbys kochac tej nocy. I… czekaj na mnie.
Jeff nie poruszyl sie.
– Przyjdziesz… przyjdziesz tam? – zapytal niepewnie, speszony nagla zmiana w jej zachowaniu. – Nie kpisz sobie ze mnie?
To nie zaden kawal?
– Nie, to nie kawal – odpowiedziala swobodnie. – Nie boj sie, przyjde.
Jeff chcial ja znow pocalowac, ale nie dala mu sie zblizyc i z usmiechem krecila przeczaco glowa. Wowczas obrocil sie na piecie i zbiegl szybko po schodach. Lucy patrzyla za nim, gdy oddalal sie bezglosnymi krokami po trawie pokrytej rosa, az wreszcie znikl jej z oczu. Jeszcze raz pokrecila glowa i w zamysleniu zblizyla sie do zaslanego lozka. Gdy w pare minut pozniej Tony wyszedl na ganek w pizamie i plaszczu kapielowym, niosac ze soba ksiazke, zastal ja siedzaca na lozku, z rekami zlozonymi spokojnie na kolanach, zapatrzona w jezioro, nad ktorym unosila sie mgla.
– Przynioslem ksiazke – oznajmil zamykajac za soba drzwi.
– Dobrze. – Lucy podniosla sie. – Kladz sie do lozka. Sciagajac plaszcz kapielowy Tony rozejrzal sie po ganku.
– Gdzie jest Jeff? – zapytal.
Wziela ksiazke i usiadla przy lozku w ten sposob, ze swiatlo lampy padalo prosto na kartki.
– Musial juz isc. Przypomnial sobie, ze sie z kims umowil.
– Ach tak… – W glosie Tony’ego brzmial zawod. Ustawil teleskop w ten sposob, aby moc latwo do niego siegnac, i wsliznal sie pod koldre. – To dziwne. Nic mi o tym nie mowil.
– Nie spodziewaj sie, ze Jeff bedzie ci wszystko mowil – rzekla spokojnie Lucy.
Otworzyla ksiazke. Byly to
– Czy to od tego miejsca? – zapytala.
– Tam, gdzie jest lisc. – Tony uzywal klonowego liscia zamiast zakladki.
– Aha, dobrze.
Kilka wierszy przeczytala po cichu, aby sobie przypomniec, na czym sie skonczylo ostatnim razem. Przez chwile na ganku panowala zupelna cisza, tylko swierszcze cykaly pracowicie w pobliskim lesie.
Tony zdjal okulary i polozyl je na podlodze przy teleskopie. Krecil sie pod koldra i wyciagal sie z rozkosza w poscieli.
– Czy nie wspaniale? – zapytal. – Zeby tak lato trwalo przez caly rok, toby dopiero bylo wspaniale, prawda?
– Prawda – odpowiedziala i zaczela czytac: „Wiec poszlismy do tego miejsca, gdzie bylo ukryte czolno, i Jim zaczal rozpalac ognisko na malej polance miedzy drzewami, a ja tymczasem przynioslem make i boczek, kawe, dzbanek na kawe, patelnie, cukier i cynowe kubki. Na ten widok Jim rozdziawil gebe, bo myslal, ze zdobylem to wszystko za pomoca czarow.”
ROZDZIAL SIODMY
Lezala obok niego na waskim lozku tulac do piersi jego uspiona glowe i przygladajac mu sie z bliska. Kiedy przed chwila zauwazyla, ze powieki opadaja mu sennie na oczy, zaprotestowal: „Nie, skadze znowu. Jakze moglbym spac w taka noc!” Potem westchnal, glowa osunela mu sie lagodnie na jej piersi i pozeglowal w kraine snu. Na jego twarzy malowal sie wyraz triumfu, zupelnie jak u malego chlopca, ktoremu sie udalo dokonac trudnego i chwalebnego wyczynu na oczach doroslych. Patrzyla na niego i usmiechala sie dotykajac koncami palcow jego czola.
W jakims momencie, kiedy jego wargi bladzily po jej szyi, wymamrotal: „Na zawsze!” Teraz przypomniala to sobie i pomyslala: „Trzeba byc strasznie mlodym, zeby moc powiedziec: Na zawsze.”
Z poczatku pelen byl niepewnosci i wahan, ale kiedy juz sie przewalila nad nimi pierwsza fala niezrecznej namietnosci, odnalazl w sobie lagodnosc i delikatnosc. Musialy one byc w nim uwiezione i przedtem, ale potrzebowaly wlasnie jej dotkniecia, aby sie wyzwolic. Lucy wzruszyla sie tym gleboko i w taki sposob jak nigdy dotychczas.
Teraz lezala obok spiacego chlopca, ktory tulil sie do niej, i czula w calym ciele lekkosc i moc. Myslala ze spokojem o chwili namietnej rozkoszy, jak gdyby ta chwila odsunela sie juz daleko w przeszlosc, jak gdyby zdarzyla sie raz jeden, bardzo dawno temu, i nie miala sie juz wiecej powtorzyc. Mozliwe, ze od czasu do czasu beda jeszcze spedzac ze soba nocne godziny, ale to juz nigdy nie bedzie to samo.
„Znak Dziewicy” – przypomniala sobie i wydalo jej sie, ze slyszy znowu mlodzienczy, nabrzmialy swawola glos Jeffa: „Nad Eufratem nie odrozniano go od Wenus… Ludzie spod znaku Dziewicy sa niesmiali i boja sie rozblysnac. Ludzie urodzeni pod znakiem Dziewicy boja sie zaklocenia ladu i utraty czystosci i sa sklonni do owrzodzen przewodu pokarmowego.”
Zasmiala sie cichutko, chlopak poruszyl sie przez sen w jej ramionach. Czolo mu sie zmarszczylo, gwaltownym ruchem odrzucil glowe na poduszke, jak gdyby chcac uskoczyc przed ciosem. Pogladzila go po ramieniu. Bylo suche i cieple, zdawalo sie, ze jeszcze promieniuje cieplem slonecznym, ktore piescilo je w ciagu dnia. Niezrozumialy wyraz przerazenia powoli odplywal mu z twarzy, wargi sie rozluznily i znowu zanurzyl sie w glebine snu.
„Ktora to moze byc godzina? – zaniepokoila sie. – Powinna bym wstac i zobaczyc. Chyba juz niedaleko do switu.”
Lezala jednak bez ruchu, miala bowiem uczucie, ze juz samo myslenie o godzinie jest czyms w rodzaju zdrady w stosunku do tego chlopca lezacego przy niej. Nie miala wcale ochoty do spania. Czula, ze sen umniejszylby doskonalosc tej nocy. Pragnela wlasnie tak lezec w blogim spokoju i slyszec wszystkie odglosy – spokojny oddech Jeffa, rechotanie mlodych zab nad brzegiem jeziora, pohukiwanie sowy w sosnowym lesie, od czasu do czasu szelest wiatru poruszajacego zaslone w pokoju ogoloconym z mebli i odlegly dzwiek samochodowego klaksonu na szosie wiodacej w gory. Przede wszystkim jednak pragnela tak lezec i wsluchiwac sie w sama siebie. Zaskoczyla ja troche mysl, ze teraz, o godzinie trzeciej nad ranem, czuje sie nieskonczenie wiecej warta, niz sie czula chocby o godzinie dziesiatej poprzedniego wieczoru albo w ktorymkolwiek innym momencie swego dotychczasowego zycia. Wiecej warta! Usmiechnela sie do tych slow.
Wpatrujac sie w siebie z krytycznym zadowoleniem, jakiego doznaje kobieta przed lustrem, doszla do wniosku, ze dopiero tej nocy poczula sie dorosla. Wydalo jej sie, ze przedtem poswiecala znaczna czesc zycia czynnosciom i sprawom, ktorymi mogloby sie zajmowac dziecko, gdyby mu zalezalo na tym, aby udawac dorosla osobe. I w dodatku zawsze odczuwala niepokoj, ze ta maskarada w kazdej chwili moze zostac odkryta. Przyszla jej na mysl matka, ktora umierala majac szescdziesiat lat i zdawala sobie sprawe z tego, ze umiera. Lezala w lozku zolta, wyniszczona zyciem pelnym cierpien, zgryzot, ubostwa i rozczarowan. I wlasnie na lozu smierci powiedziala:
– Nie moge w to uwierzyc. Najtrudniej mi uwierzyc, ze jestem stara. Bylebym tylko nie spojrzala na siebie w lustrze, to ciagle czuje sie jeszcze tak, jakbym byla szesnastolatka. Nawet teraz, kiedy doktor przychodzi do mnie z grobowa mina i mysli sobie na pewno, ze nie dociagne do konca miesiaca, korci mnie, zeby mu powiedziec:
„Nie, panie doktorze, to musi byc jakies nieporozumienie. Umieranie to przeciez o wiele za trudna sprawa dla osoby, ktora czuje sie tak, jakby miala szesnascie lat.”
„01iver nic tu nie pomogl” – myslala Lucy. Byl taki pewien siebie w poczuciu wlasnej dobrotliwosci i sily, ze nawet pochwalal jej niesmialosc i brak samodzielnosci. Sam decydowal o wszystkim, ochranial ja, radzil sobie z wszystkimi klopotami i tylko od czasu do czasu wytykal jej jakies uchybienia, jak na przyklad zagubienie tego rachunku z garazu, i to zawsze jakby mimochodem, z ojcowska poblazliwoscia. Przypomniala sobie, jak to na towarzyskich zebraniach Oliver czul sie wszedzie niby we wlasnym domu – swobodny, salonowy – nie wiedzial, co to uczucie zaklopotania, i zawsze byl osrodkiem zainteresowania calego towarzystwa. W pewnej chwili orientowal sie, ze ona siedzi w jakims ciemnym kacie, zagubiona w wezbranym nurcie zabawy i przycisnieta do muru przez jakiegos nudziarza, albo ze udaje wielkie zaciekawienie obrazami wiszacymi na scianach czy ksiazkami na polkach bibliotecznych, a w sercu zywi rozpaczliwa nadzieje, ze juz wkrotce bedzie mozna wracac do domu. Wtedy porzucal natychmiast osobe, z ktora wlasnie rozmawial, podchodzil do niej z usmiechem pelnym zainteresowania i zrecznie wprowadzal ja z powrotem w samo ognisko towarzyskiego ozywienia.
Rozumiala to wszystko, co robil w ciagu lat ich wspolnego pozycia, i byla mu wdzieczna. „A moze wlasnie nie trzeba bylo byc wdzieczna” – myslala teraz. To, co uczynila tej nocy, bylo zupelnie inne niz wszystko, co uczynila kiedykolwiek przedtem, i dlatego zdawalo jej sie, ze wszystko, co zdarzy sie pozniej, bedzie takze zupelnie inne, ze odtad nikt juz nie bedzie musial jej ochraniac.
Zastanawiala sie, jak by postapil Oliver, gdyby sie dowiedzial. Prawdopodobnie przebaczylby jej z ta sama dobrze wychowana, przytlaczajaca laskawoscia, z jaka niewatpliwie wybaczyl jej zaprzepaszczenie rachunku z garazu. Na sama mysl o tym, juz z gory poczula do niego pretensje, ale zaraz usmiechnela sie z wlasnej przekornosci.
Przypomniala sobie swoja rozmowe z Oliverem i Pattersonem o pewnej znajomej, ktora miala romans z jakims pulkownikiem z Governor’s Island.
– To jest niedopuszczalne cudzolostwo – oswiadczyl Sam.
– Czekaj no, czekaj – zainteresowal sie 01iver. – A jakie jest, twoim zdaniem, dopuszczalne cudzolostwo?
Sam przybral uroczysty, sztywny wyraz twarzy, jak zawsze kiedy sie szykowal, zeby powiedziec cos madrego, i rzekl:
– Dopuszczalne cudzolostwo to jest takie, ktore sprawia czlowiekowi przyjemnosc.