wsiadzie do wlasciwego pociagu.
– Nie – odpowiedzial szeptem 01iver. – Przez dluzszy czas… nie.
– Nigdy? – nalegal chlopiec.
– Moze za jakis rok, dwa. Teraz mama jest rozstrojona nerwowo, ale z czasem, jestem przekonany…
– Okej! – Tony odwrocil sie plecami do ojca. – Co mi na tym zalezy?
– Co chcesz przez to powiedziec, Tony?
Oliver wstal, zblizyl sie do syna, ale nie smial go dotknac.
– Zawolaj ja tutaj. Powiedz, ze po nia wrocisz.
– Na pewno, Tony?
Chlopak obrocil sie szybko i spojrzal ojcu w twarz z wyrazem goryczy.
– Przeciez ty tak chcesz, prawda?
– To zalezy tylko od ciebie.
– Przeciez ty tak chcesz! – krzyknal Tony tracac panowanie na soba.
– Tak – szepnal Oliver. – Ja tak chce.
– Okej – rzekl Tony zuchowato – Wiec na co jeszcze czekamy? – Podbiegl do drzwi, otworzyl je i zawolal glosno: – Mamo! Mamo! – Potem podszedl do ojca. – Ty bedziesz z nia rozmawial. – Pospiesznie, zaczepiajac niezrecznie rekami, zaczal chwytac swoje walizki. – Wyniose rzeczy do samochodu.
– Zaczekaj. – 01iver wyciagnal reke, aby go zatrzymac. – Musisz sie pozegnac. Nie mozesz tak odjechac. Moze w ostatniej chwili mama sie rozmysli…
– Nie chce, zeby sie dla mnie ktos rozmyslal! – krzyknal Tony. – Gdzie moj teleskop?
Drzwi sie otworzyly i Lucy wyszla na ganek. Byla blada, ale opanowana, jej spojrzenie pobieglo od 01ivera do Tony’ego i z powrotem do meza.
– Oliverze…
– Zabieram teraz Tony’ego – przerwal jej silac sie na zwyczajny, rzeczowy ton. – Zatelefonuje do ciebie. Wroce tutaj w przyszlym tygodniu.
Skinela glowa nie spuszczajac wzroku z Tony’ego.
– Najlepiej bedzie wyjechac zaraz – mowil Oliver z nerwowym ozywieniem. – Juz i tak zrobilo sie pozno. Czy to sa wszystkie twoje rzeczy? – zapytal syna wskazujac na walizki.
– Tak – odparl Tony. Unikajac uparcie wzroku matki wzial kij baseballowy, teleskop i wedke. – Ja to zaniose – powiedzial.
01iver podniosl obie walizki i zwrocil sie do niego:
– Zaczekam na ciebie w samochodzie.
Glos mial zduszony i gluchy. Chcial cos powiedziec Lucy, ale zadne slowo nie wydobylo sie z krtani. Odszedl predko z dwiema walizkami.
Tony odprowadzil go spojrzeniem, po czym, w dalszym ciagu nie patrzac na matke, rozejrzal sie dokola, jakby chcac sie upewnic, czy czegos nie zapomnial.
– Zdaje sie, ze juz wszystko zabralem – powiedzial.
Lucy podeszla do niego. Miala lzy w oczach, ale nie plakala.
– Nie chcesz sie ze mna pozegnac? – spytala cicho. Tony staral sie opanowac drzenie warg.
– Dlaczego? – odburknal szorstko. – Do widzenia. Lucy stala tuz przy nim, ale go nie dotknela.
– Tony, zycze ci, zebys wyrosl na wspanialego czlowieka. Tony krzyknal jak dziecko, kiedy je cos bardzo zaboli, upuscil rzeczy na podloge i rzucil sie w ramiona matki. Przez dluga chwile trwali w mocnym uscisku, ale wiedzieli oboje, ze to tylko ich pozegnanie i ze nic im juz nie pomoze. Lucy opanowala sie pierwsza i odstapila od syna.
– Czas juz jechac. Twarz Tony’ego stezala.
– Tak – odparl:
Schylil sie, podniosl kij, teleskop i wedke i zbiegl z ganku w strone samochodu. Zatrzymal sie na rogu domu, a Lucy zrozumiala, ze juz na cale zycie zachowa go w pamieci wlasnie takiego – w ubraniu, z ktorego wyrosl w ciagu jednego lata, ze stezala twarza, trzymajacego w obu rekach symbole swego dziecinstwa, na tle blekitnego, lekko zmarszczonego jeziora.
– Jak sie kiedys spotkamy – zapytal z daleka – no wiesz, tak przypadkiem, w pociagu albo na ulicy, to… to co sobie wtedy powiemy?
Usmiechnela sie z wysilkiem.
– Mysle… mysle, ze powiemy sobie: „Halo!” Tony skinal glowa.
– Tak, halo – powtorzyl z namyslem.
Jeszcze raz skinal glowa, jakby go zadowolila ta odpowiedz, i znikl za sciana domu.
Lucy stala bez ruchu. Po chwili uslyszala warkot motoru i samochod odjechal. Nie poruszyla sie. Stala wpatrzona w jezioro, a u jej stop lezaly na trawniku szczatki adaptera.
Takie bylo to lato.
ROZDZIAL PIETNASTY
– No coz, panie Crown – mowil dyrektor – jak zwykle, kiedy chodzi o chlopcow w tym wieku, znajdzie sie to i owo do powiedzenia, wszystkiego po trochu.
Dyrektor podniosl w gore butelke sherry spogladajac pytajaco na Olivera, ten jednak potrzasnal przeczaco glowa. W jego szkole dyrektor na pewno przed lunchem nie czestowal sherry ojcow swoich uczniow. Oliver widzial w tym oznake pewnego rozluznienia zasad wychowawczych w porownaniu do jego wlasnych chlopiecych czasow, poza tym jednak zrozumial, ze gdyby przyjal druga szklaneczke sherry, dyrektor zapisalby to sobie w pamieci jako drobny minus na koncie rodziny Crownow.
Dyrektor uroczyscie odstawil butelke. Nazywal sie Hollis, byl zadziwiajaco mlody i poruszal sie w milym pokoju, urzadzonym jak biblioteka, z taka ostroznoscia, jak gdyby pragnal uspokoic rodzicow chlopcow powierzonych jego opiece, ze ich mlodym, rozkwitajacym duszom nie grozi zadna krzywda z powodu jakiegos naglego, nie obliczonego odruchu z jego strony.
– Chce przez to powiedziec – ciagnal Hollis z mlodzienczym usmiechem, wprawnie usuwajac zadlo poprzednich slow – ze syn panski ma swoje problemy, tak jak my obaj w jego wieku mielismy na pewno swoje.
– Kiedy bylem w jego wieku – rzekl Oliver umyslnie lekkim tonem, aby przez to uniknac dalszych pouczen – jedynym problemem bylo dla mnie to, ze moglem sie podniesc na rekach tylko czterdziesci trzy razy. A postanowilem za wszelka cene, ze na swoje szesnaste urodziny dojde do piecdziesieciu.
Hollis usmiechnal sie z grzecznosci, z taka mina, jak gdyby znal juz wiele pokolen ojcow.
– Naturalnie – powiedzial – nie wolno nie doceniac strony fizycznej. Panski syn nie moze brac udzialu we wszystkich grach razem z innymi chlopcami, to znaczy w grach zespolowych, bo slysze, ze gra dosyc dobrze w tenisa. To zapewne poglebilo jego… hm… jego sklonnosc do samotnosci, do chodzenia wlasnymi drogami. Co prawda, lekarz szkolny jest zadowolony z jego fizycznego stanu. Wie pan, Tony przechodzi co miesiac gruntowne i bardzo staranne badanie. Wlasciwie, lekarz powiedzial mi prywatnie, ze gdyby Tony sam chcial, moglby smialo brac o wiele zywszy udzial w grach zespolowych.
– Moze po prostu zespol mu nie odpowiada – zauwazyl 01iver. – Moze w innym zespole trudno by go bylo oderwac od tych gier.
– Mozliwe – odparl Hollis uprzejmym, lagodzacym tonem, ale jego powieki zmruzyly sie chlodno nad bystrymi, przejrzyscie niebieskimi oczami. Wprawdzie mamy tu bardzo przyjemny zespol chlopcow. Juz jezeli ja to panu mowie… Bardzo dobrany zespol.
– Przepraszam pana – rzekl 01iver uznajac w duchu, ze zachowal sie nazbyt szorstko wobec tego nieszkodliwego, sumiennego czlowieka, a to wszystko dlatego, ze nie mogl mu przeciez nic wytlumaczyc. – Jestem przekonany, ze to wina Tony’ego.
– Nie, nie – Hollis wyciagnal rece przebaczajacym gestem. – Wina to zbyt mocne slowo. Moze sklonnosc, upodobanie. Na pewno z wiekiem to sie zmieni. Chociaz, czym skorupka za mlodu nasiaknie… – Wzruszyl ramionami i usmiechnal sie rownoczesnie, udzielajac w tej samej chwili ostrzezenia i czulej pieszczoty. – W jednym kierunku jest wybitnie zdolny – mowil dalej uszczesliwiony, ze moze odslonic taki skarb. – Rysuje najdowcipniejsze karykatury do szkolnej gazetki. Nie mielismy od wielu lat chlopca z takim talentem. Jego karykatury sa zdumiewajaco dojrzale. Dosyc zlosliwe, musze powiedziec… – Znowu mily, przepraszajacy usmiech, ktory owijal nieprzyjemna prawde w gladki oplatek uprzejmosci. – Slyszalem od paru osob pewne zale z powodu cietosci tych karykatur. Ale przeciez Tony musial je panu przesylac, pan sam je na pewno ogladal.
– Nie – oswiadczyl 01iver. – Nie znam ich. Nie wiedzialem, ze Tony rysuje.
– Aa…? – Hollis spojrzal z zaciekawieniem na 01ivera. Potem pochylil glowe i szukal czegos wsrod papierow rozlozonych na biurku. Nagle zaczal mowic predko, oddalajac sie od drazliwego tematu. – Calkiem dobrze radzi sobie z biologia i chemia. To, oczywiscie, bardzo wazne, skoro zamierza sie zapisac na wstepny kurs medycyny. Obawiam sie, ze… zaniedbuje sie w wiekszosci pozostalych przedmiotow, chociaz podobno czyta duzo na wlasna reke. Niestety – tu znowu wyrozumialy, wypraktykowany grymas dyrektorski – ta lektura nie ma prawie nic wspolnego z programem nauki w klasie. A jezeli za dwa lata bedzie sie chcial dostac do jakiejs dobrej uczelni… – Hollis nie dokonczyl zdania ostrzegajac lagodnie, lecz znaczaco, podobnie jak w cichy, pochmurny dzien ostrzega pierwszy, delikatny podmuch wiatru.
– Pomowie z nim na ten temat – zapewnil Oliver podnoszac sie z krzesla. – Bardzo panu dziekuje.
Hollis wstal takze i wyciagnal reke. Za jego plecami widac bylo przez okno szare gotyckie zabudowania szkoly, lsniace lagodnie w promieniach jesiennego slonca. Ten energiczny, inteligentny mlody czlowiek w miekkiej, niebieskiej koszuli potrafil dobrze reprezentowac solidna tradycje zakleta w szarym kamieniu, ozywiajac ja dyskretnie tchnieniem postepu. Dwaj mezczyzni uscisneli sobie dlonie, a Hollis powiedzial:
– Pan zapewne przyjechal, zeby zabrac Tony’ego do Hartford na swieta?
– Nie mieszkamy juz w Hartford.
– Ach tak? – zdziwil sie Hollis. – Zdawalo mi sie…
– Przenieslismy sie blisko rok temu. Mieszkamy w stanie New Jersey, w Orange. Nadarzyla mi sie okazja sprzedania naszej drukarni w Hartford i kupienia wiekszej, bardziej nowoczesnej w New Jersey – wyjasnial 01iver podajac same nieprawdziwe powody.
– Woli pan New Jersey? – zapytal uprzejmie Hollis.
– O tak, znacznie wole.
O1iver nie powiedzial, ze wolalby od Hartford kazde inne miejsce na kuli ziemskiej, kazde miasto, do ktorego on i Lucy przybyliby jako obcy, w ktorym nie mieliby znajomych ani przyjaciol dopytujacych ciekawie o Tony’ego i milknacych wymownie, gdy rozmowa schodzila niespodziewanie na temat dzieci. Nie powiedzial takze, ze przez ostatnie pol roku w Hartford Lucy nie chciala widziec nikogo z dawnych znajomych, z wyjatkiem Sama Pattersona. Patterson wiedzial prawie wszystko, co bylo do wiedzenia, wobec czego nie trzeba bylo przed nim klamac. Jesli chodzi o wszystkich innych, to nieustanne zmyslanie stalo sie w koncu ciezarem nie do zniesienia. „Juz dluzej nie wytrzymam – oswiadczyla mu kiedys Lucy. – Po takim wieczorze w towarzystwie mam wrazenie, ze siedzialam z gromada kryptografow, ktorzy pocili sie do siodmego potu nad rozwiazaniem szyfru. A ten szyfr to jestem ja. Mam tego dosyc. Jezeli chcesz sie z nimi spotykac, to mozesz chodzic sam.”