– Nie – sprzeciwila sie Lucy glosniej, nizby chciala. Mysl, ze zostanie sam na sam z Tony’m w tym odrapanym, byle jak umeblowanym pokoju, ze beda czekac, az Dora z malym opuszcza mieszkanie, wydawala sie jej nie do zniesienia. Potrzebowala troche czasu i pragnela sie znalezc na gruncie neutralnym. – Zdaje mi sie, ze bedzie lepiej, jezeli chcesz sie ze mna zobaczyc, zebysmy sie spotkali troche pozniej.
– Jak sobie zyczysz – rzekl Tony uprzejmie.
– Nie chcialabym psuc twoich planow…
– Moj plan na dzien dzisiejszy – powiedzial swobodnie, usmiechajac sie do niej – to zabawianie mojej matki. Tylko ze… – Rozejrzal sie po pokoju. – Nie mam ci za zle, ze chcesz sie stad wydostac. Cos ci powiem. Zaraz na rogu jest bistro. Jezeli zechcesz na mnie poczekac jakies pol godzinki…
– Dobrze – przystala skwapliwie Lucy. – Doskonale. – Zwrocila sie do Dory. – Do widzenia, moja kochana. – Miala
ochote ucalowac ja na pozegnanie, ale nie mogla sie na to zdobyc czujac na sobie uwazne spojrzenie syna. – Bardzo, bardzo dziekuje.
– Odprowadze pania do drzwi.
Nigdy jeszcze od swoich dziewczecych czasow Lucy nie czula sie tak niezreczna i skrepowana jak teraz, kiedy chwyciwszy torebke i rekawiczki wychodzila za Dora do hallu. Tony stal posrodku saloniku, wydawal sie zmeczony i jakby lekko ubawiony.
Dora otworzyla drzwi na klatke schodowa, Lucy zawahala sie w progu.
– Chciala mi pani cos powiedziec? – spytala po cichu.
Dora zastanawiala sie chwile.
– Prosze uwazac – powiedziala w koncu. – Prosze myslec o sobie. Kto wie nawet, czy to nie bylby dobry pomysl, gdyby pani nie czekala na niego w bistro, kiedy sie tam zjawi za pol godziny.
Lucy nachylila sie ku niej impulsywnie i pocalowala w policzek. Dora nie poruszyla sie. Stala przy drzwiach i czekala, juz nie bylo w niej zyczliwosci. Lucy odsunela sie i zaczela nerwowo wciagac rekawiczki.
– Musi pani zejsc na dol schodami – objasniala Dora. – Te francuskie windy chodza tylko w jednym kierunku.
Lucy skinela glowa i zaczela schodzic. Slyszala, jak sie za nia zamkniety drzwi od mieszkania. W klatce schodowej bylo ciemno, wiec schodzila ostroznie, stukajac obcasami o kamienne stopnie. Gdzies w glebi domu nadal pracowal odkurzacz: rozedrgany, pulsujacy dzwiek, podobny do huczenia gigantycznych owadow w koszmarnym snie, gonil za nia az do bramy wiodacej na ulice.
ROZDZIAL SIEDEMNASTY
Przez pietnascie minut krazyla bez celu przypatrujac sie wystawom sklepowym, lecz w gruncie rzeczy nie dostrzegajac wcale, co sie na nich znajduje. Potem wrocila spiesznie na rog ulicy, na ktorej mieszkal Tony. Tak jak powiedzial, na rogu bylo bistro, a kilka stolikow stalo na niewielkim tarasie pod plociennym dachem. Usiadla i zamowila kawe, aby czyms zabic czas oczekiwania.
Odwiedziny w domu Tony’ego bardzo ja zdeprymowaly. W ciagu minionych lat myslala, oczywiscie, od czasu do czasu o tym, ze kiedys zobaczy syna, ale w jej wyobrazni to spotkanie odbywalo sie zawsze w momencie pelnym dramatycznego napiecia. Ona lezy na lozu smierci, wzywaja Tony’ego, on przybywa – mlodzienczy, bardzo lagodny – i przebacza jej w obliczu wieczystego rozstania. Ostatni gest milosci, ostatni, kojacy pocalunek (twarz, ktora miala ucalowac, pozostawala uporczywie twarza szczuplego, trzynastoletniego chlopca, opalona od slonca, ktore swiecilo tamtego, dawno minionego lata), a potem cudowny powrot do zdrowia, pojednanie i przyjazn do konca zycia. Nawiedzal ja takze, chociaz w ostatnich latach juz o wiele rzadziej, stale powtarzajacy sie sen: Tony stal nad jej lozkiem, przygladal jej sie, jak spi i mowil ochryplym szeptem: „Umrzyj! Umrzyj!” Ale rzeczywiste spotkanie okazalo sie gorsze zarowno od owego gorzkiego snu, jak i od naiwnej fantazji na temat loza smierci. Bylo przypadkowe i chaotyczne, nie obiecywalo nic dobrego na przyszlosc. Najpierw, w barze, nie byla pewna, czy to naprawde on, i czula sie zaklopotana, ze oto siedzi w nocnym lokalu z dwoma studentami, ktorym sie pozwolila przygadac, mimo ze najzupelniej niewinnie. A potem – przykre wrazenie zaniedbanego mieszkania, zawiedziona zona spowiadajaca sie przed nia ze swego nieszczesliwego zycia i z rozpaczliwych mysli o przyszlosci. Niespodziewany bol na widok malego chlopca z taka znajoma twarzyczka, z powaznymi, lagodnymi oczami, w ktorych mieszaly sie pokolenia i ktore zdawaly sie potepiac ja wstecz jeszcze raz, obarczac ja na nowo jeszcze bardziej przygniatajacym ciezarem odpowiedzialnosci. Wreszcie sam Tony – przedwczesnie posiwialy, przedwczesnie znuzony, nonszalancki i nieprzyjemnie obcy w stosunku do zony, a w stosunku do niej obojetnie uprzejmy, niewzruszony. Lucy przyznawala, kontrolujac swoje wrazenia, ze mogla byc pod wplywem nie zachecajacego i, byc moze, wypaczonego obrazu syna, jaki odmalowala jej Dora, zanim Tony wrocil do domu. Wiele przemawialo za tym, ze Dora, hodujac zadawnione zale i swiezo rozdrazniona spedzeniem przez meza nocy poza domem, mogla w swoim opowiadaniu powaznie znieksztalcic sytuacje. Ale nawet gdyby tak bylo, gdyby przyjac duza przesade w relacji Dory, Tony zrobil na Lucy niepokojace wrazenie.
Wsrod tych mysli przewijal sie obraz wnuczka. W nim tkwil zadatek nadziei. Ale chlopaczek byl wrazliwy, uwiklany w matni zawodow i wzajemnych zalow, jakimi dreczyli sie jego rodzice, zbyt maly jeszcze, aby zrozumiec zraca gorycz tych pradow, ktore wypaczaly nurt jego zycia, skazany nieuchronnie na ich szkodliwe, erozyjne dzialanie. „O Boze! – westchnela Lucy. – Co z niego wyrosnie? Czy kara bedzie trwac wiecznie?”
Wspomnienie Tony’ego, kiedy stal w nedznym saloniku pomiedzy zona i matka, krzywiac usta w cynicznym usmiechu, wydalo jej sie nagle przerazajace i nienawistne. Ten usmiech wyszydzal ja i pomniejszal, zagrazal wszystkiemu temu, co tak troskliwie budowala dla siebie od czasu wojny. Zagrazal poczuciu celowosci wykonywanej pracy i wlasnej zdatnosci do niej, poczuciu, ze nareszcie dojrzala, podliczyla swoj rachunek uczciwie i surowo. Zagrazal dumie ze zwyciestwa odniesionego nad przypadkowoscia zycia, z tego, ze nie ugrzezla w trzesawisku swych win, ze wkraczala w swoje szoste dziesieciolecie nienaruszona, silna i pozyteczna. Gdy stanal jej przed oczami usmiech Tony’ego, wszystko to sie zachwialo i znowu czula sie tak jak wtedy, przy koncu tamtego lata nad jeziorem: niepewna, wstydzaca sie samej siebie, niezdolna do milosci. „Musze cos zrobic – pomyslala – musze koniecznie cos zrobic, zeby przestal sie tak usmiechac.”
Czula sie przyparta do muru i bezradna, bala sie tego spotkania, na ktore czekala. Jakze mogla sie spodziewac, ze czegos dokona tutaj, w ciagu kilku minut, przy filizance kawy? Trzeba bylo wytlumaczyc caly ciag zycia, przerzucic most nad przepascia, a takich rzeczy nie zalatwia sie przeciez w pol godziny, przy stoliku
w bistro. Potrzebowala czasu, jak najwiecej czasu, a poza tym nie takiej atmosfery jak tu, w tej szpetnej kawiarence, gdzie kelnerzy w wyplamionych ubraniach szczekali szklem w glebi lokalu, a o pare stolikow od niej jakis nie ogolony mlodzieniec, wygladajacy tak, jakby sie kryl przed policja, glowil sie nad programem totalizatora.
Otworzyla nerwowym ruchem torebke, wyjela z niej lusterko i spojrzala na odbicie swej twarzy. Dostrzegla w niej niepokoj i wymuszona sztucznosc. To nie byla jej prawdziwa twarz, to nie byl wlasciwy wyraz na te okazje. Schowala z powrotem lusterko i juz miala zamknac torebke, gdy wtem zauwazyla list, ktory zabrala z walizki wychodzac z hotelu. Wyjela go, w jej mozgu zaczynal sie powoli formowac jakis plan.
Wyciagnela z koperty cztery arkusiki lichego papieru, cienkie i mocno przetarte na zgieciach. Nie zagladala do nich od lat i zapakowala je razem z innymi rzeczami w ostatniej chwili przed wyjazdem z Ameryki, nie zdajac sobie wyraznie sprawy z odruchu, jaki nia kierowal, i poprzestajac na niejasnej mysli, ze skoro juz ma byc w Europie…
Rozlozyla list i zaczela czytac.
„Szanowna Pani Crown! Jestem tutaj w szpitalu, wiec korzystam z okazji, zeby Pani napisac o stracie, ktora Ja dotknela.”
Na liscie widnial stempel Czerwonego Krzyza, pismo bylo koslawe i wypracowane, jak gdyby autor listu byl polanalfabeta.
„Pewnie Pani dostala zawiadomienie o Panu Majorze z Ministerstwa Wojny, aleja bylem razem z Panem Majorem i wiem, ze jak sie cos takiego stanie, to czlowiekowi lzej sie robi na sercu, kiedy moze sie dowiedziec ze szczegolami o tym, co sie stalo, od kogos takiego, co sam byl na miejscu. To miasteczko nazywa sie Ozieres, moze cenzor przepusci, bo to z nimi nigdy nie mozna wiedziec, i ja bede to miasteczko dlugo pamietac, bo takze tam oberwalem, tyle ze mialem szczescie, bo jestem niski, a Pan Major, pewnie Pani pamieta, byl bardzo wysoki mezczyzna, i maszynka prula na jednej wysokosci, wiec ja dostalem w ramie i w szyje (dwa pociski kaliber 30), a Pan Major, ze to o wiele wyzszy ode mnie, dostal w same pluca. Moze to bedzie dla Pani pociecha, Pani Crown, ze Pan Major nawet nie wiedzial, kto go skosil. Z nami byl takze jeden Francuz, zgrabna bestia niczym lasica, wiec od razu skoczyl do rowu i nawet go nie drasnelo. Odkad jestem w szpitalu, to czytam nasze gazety z kraju i oni tam tak pisza, jakby po przerwaniu frontu to juz byla czysta parada, ale niech Pani wierzy mnie, bo ja sam bylem w tym wszystkim i to nie byla zadna parada. Ja bylem w pododdziale zwiadowcow przydzielonym do korpusu i mielismy troche polotwartych wozow terenowych, ale przewaznie to jeepy, i krecilismy sie po calym terenie, bo nikt wtedy nie wiedzial, gdzie kto siedzi, i zostaly takie wysepki Niemcow, to jedni chcieli sie jeszcze bic, a znowu inni tylko wypatrywali, komu sie poddac. Czlowiek nie mogl wiedziec, na co sie nabije, az sie wpakowal i oni otworzyli ogien. Wtedy mozna bylo wiac i nawet sciagnac przez radio pomoc, jezeli sie mialo szczescie, a do naszej roboty wlasnie trzeba bylo miec szczescie. Ja sie tam nie uskarzam, bo mysle, ze nie bylo innego sposobu. Chyba Pani wie, ze Pan Major mial przedtem przydzial do Drugiego Wydzialu sztabu korpusu i kazdy zwyczajny oficer dziekowalby Panu Bogu za taka bezpieczna i wygodna sluzbe, ale Pan Major nie byl podobny do tych oficerow ze sztabu, chociaz pewnie i oni maja cos do roboty na tylach i pewnie staraja sie, jak moga. Pan Major zawsze tylko wypatrywal, gdzie moze byc jakas draka, i wszedzie chcial byc osobiscie, wiec przywyklismy do jego jeepa i byl razem z nami w kilku rozmaitych akcjach, i z przyjemnoscia moge zaswiadczyc, ze chociaz mial swoje lata, zawsze byl odwazny i nieustraszony, i to jest taka prawda, jak ze dzien jest jasny, i byl wesol i prawdziwy demokrata. Jezeli cos mozna mu bylo zarzucic, to chyba tylko to, ze czasami narazal sie na smierc bez takiej na sto procent potrzeby. Wiec tego dnia kiedy go zabili, zatrzymalismy sie o jakies piec mil od Ozieres, przy paru wiejskich chalupach, a ze nie bylo tam nic do roboty, mielismy troche odpoczac. Wtedy zglosil sie do nas jeden Francuz, gospodarz, i powiada, ze on jest z tamtej strony Ozieres i ze tam sie ukrywa kupa Niemcow, moze ze dwudziestu, i ze oni chca sie poddac. Wiec Pan Major wzial ze soba tego Francuza i jeszcze drugiego jeepa z czterema chlopakami i pogazowalismy. Moze Pani bedzie kiedys we Francji, w miasteczku Ozieres, to Pani sama zobaczy, ze jak sie podjezdza od polnocy, to jest skrzyzowanie drog na dwiescie jardow przed miasteczkiem, i jak dojechalismy do tego miejsca, to Pan Major zatrzymal obydwa jeepy i powiada, ze lepiej isc dalej piechota. Wylamal sobie kij z zywoplotu, a w jeepie mial bialy recznik, wiec uwiazal ten recznik do kija i mowi po francusku do tego Francuza: «Pojdziecie razem ze mna», a chlopakom powiada, zeby na wszelki wypadek zawrocili jeepy i rozproszyli sie troche, zeby mogli nas kryc, jakby cos poszlo nie tak. Miasteczko bylo zamkniete jak pudelko. We Francji maja okiennice w oknach, wiec wszystko bylo pozamykane, nie widac bylo zywego ducha, taka cisza i spokoj, jakby czlowiek byl juz w powrotem w Iowa. Ten Francuz, Pan Major i ja zaczelismy isc droga do
miasteczka, Pan Major szedl w srodku i nie bylo zadnego znaku, zeby cos takiego mialo sie stac, i ten Francuz gadal do Pana Majora po francusku, a Pan Major mu odpowiadal, mowil, ze juz byl raz we Francji dawno temu, jeszcze przed wojna, ze wtedy nauczyl sie ich mowy, i raptem, ledwie doszlismy do tego skrzyzowania, bez zadnego ostrzezenia otworzyli na nas ogien. Juz przedtem napisalem, ze trafilo mnie w ramie i szyje, ale i tak przekulalem sie jakos do rowu przy drodze, a ten Francuz do drugiego rowu. Moze Pani mysli, ze ten Francuz to nie byl tak na sto procent w porzadku, wiec musze Pani powiedziec, ze to byla dla niego wielka niespodzianka, tak samo jak i dla mnie, i slyszalem, jak krzyczal i przeklinal po francusku w tamtym rowie po drugiej stronie drogi, i tak bylo przez caly czas, pokismy tam lezeli. Pan Major zostal na srodku drogi, a jak minela chwilka, to wyjrzalem na niego z rowu, ale poznalem, ze jemu juz nic nie potrzeba. Niemcy tylko jeden raz pluneli z maszynki i potem juz nie bylo o nich slychu. Jak Pani ktos bedzie opowiadac, ze oni sie trzymaja Konwencji Genewskiej, to prosze do mnie przyslac takiego goscia, juz ja mu pokaze moje dwie dziurki – jedna w ramieniu, a druga w szyi. Chociaz to nigdy nie wiadomo, moze oni naprawde chcieli sie poddac, ale jakis oficer mogl sie pokazac w miasteczku i dobrze ich ochrzanic. W kazdym razie nasze chlopaki, co zostaly przy jeepach, postrzelaly troche nad naszymi glowami w strone miasteczka, zeby Niemcy wiedzieli, ze bedzie kasza, jak sprobuja sie stawiac, a jeden z naszych pogazowal jeepem z powrotem do wioski do porucznika. Porucznik przyjechal w rekordowym czasie i zaraz nas zabral, ot tak z odslonietej drogi, nic sie nie przejmowal, ze Niemcy mogli kazdej chwili znowu otworzyc ogien. Slyszalem, jak porucznik powiedzial, kiedy sie przyjrzal Panu Majorowi: On nawet nie wiedzial, co sie z nim stalo, i ja tak samo juz napisalem na poczatku listu, a to jest zawsze cos. Nalozyli mi opatrunek polowy i odwiezli zaraz na tyly, i w ogole trudno, zeby sie kto lepiej ze mna obchodzil. Jakby Pani chciala wypadkiem napisac do porucznika, to on sie nazywa porucznik Charles C. Draper i trzymali sie bardzo z pani mezem, prawie jak ojciec z synem, tyle ze tutaj w szpitalu chodza takie gadki, ze porucznik dostal sie w zasadzke gdzies w Luksemburgu, ale to nie wiadomo na pewno.
Z powazaniem Jack Mc Cardle (Sierz.) P.S. Powiedzieli mi, ze mam zostac zwolniony z powodu choroby i ze dostane czesciowa rente inwalidzka.
Jack Mc Cardle (Sierz.)”