Lucy zlozyla starannie zapisane kartki, wsunela je do koperty i schowala koperte z powrotem do torebki. Wtedy wlasnie spostrzegla Tony’ego, ktory nadchodzil cienista strona ulicy. „Chociaz tyle, ze wyrosl na przystojnego mezczyzne – pomyslala przypatrujac mu sie z daleka. – Chociaz tyle…” Tony mial chod rozwazny, jak gdyby zastanawial sie nad kazdym nastepnym krokiem. W jego sposobie poruszania sie nie bylo nic z przelewajacej sie przez brzegi witalnosci i nieswiadomego wdzieku sportowca, robil wrazenie czlowieka zwiazanego z miejskimi murami, ktory jednak juz dawno powzial swiadoma decyzje odizolowania sie, postanowil nie dac sie wpedzic w goraczkowy nurt zycia otaczajacych go tlumow. Mial ciemne okulary, co sprawialo wrazenie pozy, poniewaz bylo jeszcze swiezo i slonce nie swiecilo zbyt mocno. Okulary te byly zapewne jeszcze jedna, swiadomie ustawiona bariera, ktora go odgradzala od swiata, podtrzymywaly samotna wieze jego starannie strzezonej, nieublaganej surowosci.
Zatrzymal sie przy stoliku. Lucy zauwazyla, ze byl ogolony, mial na sobie swieza koszule i odprasowane ubranie, bardzo proste, dobrze skrojone i na pewno kosztowne, w ktorym wygladal swobodnie i elegancko. Przypomniala sobie nieodmienna starannosc i dobry gust w sposobie ubierania sie 01ivera. Tony mial uprzejmy wyraz twarzy, ale w kaciku jego ust blakal sie ciagle cien tamtego, niedomowionego usmieszku. Lucy przywitala go usmiechem, w ktorym nie bylo zadnej pretensji do rodzinnej poufalosci.
– No jak, czy tu bedzie dobrze? – zapytal Tony siadajac obok niej przy stoliku. – Mam na mysli to bistro.
– Ach, to nie ma znaczenia – odparla myslac rownoczesnie, ze Tony ma glos lagodniejszy i glebszy niz 01iver.
Skinal na kelnera i zamowil dwie kawy nie pytajac, czy ona ma ochote na jeszcze jedna.
– Dora mi powiedziala, ze dzisiaj w nocy widzialas mnie w barze. Dlaczego nie podeszlas?
– Chcialam sie troche zastanowic – rzekla Lucy nie przyznajac sie, ze nie byla pewna, czy to byl on.
– Moglibysmy uczcic te okazje butelka szampana. Takie spotkanie wypadloby lepiej gdzies po polnocy. – Mowil przyjemnym tonem, trudno byloby blizej zlokalizowac jego wymowe, ktora odpowiadala raczej jakiejs uogolnionej wymowie amerykanskiej. Lucy nie mogla sie zorientowac, czy Tony kpi sobie z niej, czy tez nie. – No coz, musimy poprzestac na kawie – ciagnal
dalej. – Dora mi opowiedziala, co porabiasz we Francji. To nieslychanie imponujace.
– Nie tak bardzo – odparla wypatrujac nerwowo ostrza drwiny i szykujac sie do odparowania go, gdyby istotnie bylo w nia wymierzone.
– Roztaczasz opieke nad nowym pokoleniem na calym swiecie. Mam wrazenie, ze przyda im sie troche opieki, prawda? A co powiesz o Bobby’m?
– Przesliczny chlopaczek.
– Tak, rzeczywiscie – stwierdzil takim tonem, jak gdyby uznawal fakt obiektywny. – Ale zmieni sie jeszcze, zanim bedzie za pozno. – Usmiechnal sie. – Kiedy wyszlas od nas, zaczal sie dopytywac, gdzie bylas dotychczas.
– I co mu powiedziales?
– O, powiedzialem, ze bylas bardzo zajeta – odparl swobodnie. – Mysle, ze to go zadowolilo. Znasz na pewno te nowa teorie na temat dzieci. Trzeba im mowic prawde, ale tylko tyle prawdy, na ile w danej chwili maja ochote. „Nie przeciazac prawda czteroletnich bakow” – powiadaja ksiegi madrosci.
Kelner przyniosl im kawe. Lucy przygladala sie, jak Tony miesza lyzeczka cukier w swojej filizance. Mial dlugie palce z niestarannie obcietymi paznokciami. Pamietala, ze do osmiu lat obgryzal je z zapalem, czasami az do krwi. Psychiatrzy twierdzili, ze to oznacza poczucie zagrozenia, lek przed porzuceniem i samotnoscia, przed pozbawieniem milosci. „Czymze, u diabla, mogl sie czuc zagrozony, kiedy mial osiem lat? – zastanawiala sie w duchu. – Moze ja zaczne dzis wieczorem obgryzac paznokcie?”
Podniosla filizanke i sprobowala kawy.
– Wyjatkowo dobra – ocenila tonem dobrze wychowanego goscia, ktory chwali ulubiona restauracje swego gospodarza. – A tyle sie slyszy zlego o francuskiej kawie.
– Trzeba sie znalezc samemu w jakims kraju, zeby sie przekonac, ze nikt nigdy nie powiedzial o nim prawdy.
Tony zdjal okulary i zaczal masowac powieki delikatnym, miekkim gestem, ktory wskazywal na dlugoletnie przyzwyczajenie. Bez okularow jego oczy, osadzone gleboko w cieniu gestych rzes, wydawaly sie zadumane i lagodne, a z twarzy znikl wyraz surowej powsciagliwosci.
– Musisz jeszcze wciaz nosic ciemne okulary? – spytala Lucy.
– Tak, prawie stale.
– Nic nie lepiej z oczami?
– Nie.
– A probowales cos na to robic?
– Przez jakis czas – odparl Tony wkladajac znow okulary, jak gdyby chcial sie od niej odgrodzic plaska, nieprzenikniona sciana. – Znudzili mi sie doktorzy i cale to ich udawanie.
Wsluchujac sie w jego powolny, gleboki i pozbawiony jakiegokolwiek akcentu glos, w ktorym przebijala nuta znuzenia i sceptycyzmu, Lucy wspominala, jak, bedac chlopcem, zachlystywal sie po prostu slowami z przejecia i pospiechu. „Widzielismy jelenia – slyszala jego przenikliwy chlopiecy glos. – Zszedl do jeziora, zeby sie napic wody…”
– Sluchaj, Tony – rzekla nagle pod wplywem serdecznego odruchu. – Co tobie jest? O co tu wlasciwie chodzi?
Spojrzal na nia zdziwiony. Zawahal sie, obracal przez chwile filizanke na spodku.
– Aha – powiedzial w koncu. – Widze, ze Dora nie marnowala czasu.
– Wcale nie tylko Dora. Kazdy to widzi, wystarczy piec minut, zeby…
– Nic mi nie jest – przerwal jej szorstko. Potrzasnal gniewnie glowa, ale zaraz usmiechnal sie i przybral z powrotem ton zdawkowej, towarzyskiej uprzejmosci. – A propos, jak ci sie Dora podoba?
– Jest bardzo ladna.
– Prawda? – usmiechnal sie milo.
– I bardzo nieszczesliwa.
– To juz tak zwykle bywa – powiedzial bezbarwnie.
– I boi sie.
– A kto sie dzisiaj nie boi? – Teraz w glosie Tony’ego brzmiala arogancja i zniecierpliwienie. Zdawalo sie, ze lada chwila zerwie sie od stolika i ucieknie.
– Boi sie, ze ja porzucisz – brnela Lucy z uporem, wiedziona nadzieja, ze moze drazniac go, zadajac pytania i raniac jego uczucia zdola nawiazac z nim jakas lacznosc.
– Dla niej to byloby prawdopodobnie najlepsze – zauwazyl z usmiechem. – Nie ma w tym nic takiego strasznego. Wszyscy naokolo, wszyscy nasi znajomi nie robia nic innego, tylko porzucaja naszych znajomych.
– Dlaczego mieszkasz w Europie? – zapytala pospiesznie, uciekajac od niemilego tematu.
Spojrzal na nia wyraznie ubawiony.
– Jestes stuprocentowa Amerykanka – powiedzial. – Amerykanie uwazaja osiedlenie sie w Europie za cos niemoralnego.
– Nie o to chodzi – rzekla Lucy przywolujac w pamieci obraz odrapanego, nieprzytulnego mieszkania bez cienia indywidualnego wyrazu, najwidoczniej urzadzonego z mysla o przelotnym pobycie ludzi pozbawionych korzeni. – Ale tutaj nie jestes u siebie… Ani twoja zona, ani dziecko.
Tony skinal glowa.
– Tak, masz slusznosc – zgodzil sie. – I to jest wlasnie wspaniale. To uwalnia czlowieka od poczucia odpowiedzialnosci.
– Ilez to czasu minelo, odkad wyjechales od nas?
Zdawalo sie, ze Tony zastanawia sie nad tym pytaniem. Odchylil w tyl glowe, przymknal oczy, slonce blyszczalo w ciemnych szklach okularow.
– Osiemnascie lat – powiedzial w koncu.
Lucy poczerwieniala.
– Mialam co innego na mysli. Chodzi mi o to, kiedy wyjechales z kraju.
– Aa… Jakies piec czy szesc lat temu – odparl niedbale, pochylajac sie znowu nad stolikiem i ostroznie odsuwajac od siebie filizanke, jak gracz przesuwa pionek na szachownicy.
– Masz zamiar kiedys wrocic? Wzruszyl ramionami.
– Mozliwe. Co tu mozna wiedziec?
– Czy to zalezy od spraw pienieznych? Tony usmiechnal sie nieprzyjemnie.
– Aha – powiedzial. – Jak widze, zdazylas sie polapac, ze nie jestesmy najbogatszymi Amerykanami w Europie.
– Co sie stalo z tymi pieniedzmi, ktore dostales po zalatwieniu sprawy spadkowej i po sprzedaniu drukarni?
Jeszcze raz wzruszyl ramionami.
– To, co zawsze. Falszywi przyjaciele, szumne zycie, no i niewlasciwe inwestycje. Lekko przyszlo, lekko poszlo. Nie zalezalo mi specjalnie na tych pieniadzach. Zle sie z nimi czulem. – Przyjrzal sie jej uwaznie. – No, a ty? – zapytal. – Dobrze sie z nimi czujesz?
W jego tonie nie bylo nic sedziowskiego, tylko zwykla ciekawosc. Lucy postanowila pominac milczeniem to pytanie.
– Gdybys kiedy potrzebowal pieniedzy… – zaczela.
Tony przerwal jej ruchem reki.
– Ostroznie – powiedzial ostrzegawczo. – To cie moze drogo kosztowac.
– Mowie serio.
– Dobrze, bede pamietal – odparl powaznie.
– Dora mowila mi, ze nie jestes bardzo zadowolony ze swojej pracy…
– Rzeczywiscie tak ci mowila? – zapytal zdziwiony.
– Moze nie scisle tak – poprawila sie Lucy. – Ale wspomniala, ze uzywasz innego nazwiska i ze…
– Nie mam dosyc talentu, zeby warto bylo sie tym zajmowac – powiedzial w zamysleniu, raczej do siebie samego niz do niej. – A poza tym to jest harowka. Dosyc bezcelowa i przygnebiajaca harowka.
– Wiec dlaczego nie wezmiesz sie do jakiegos innego zajecia?
– Mowisz zupelnie tak jak moja zona – stwierdzil z usmiechem. – W tym musi byc chyba jakis ogolnokobiecy optymizm. Nie podoba ci sie twoja robota? Nic prostszego: zamknij bude i od jutra startuj w innym zawodzie.
– Co z twoja medycyna? Slyszalam, ze ci szlo bardzo dobrze, a potem rzuciles.
– Dwa lata babralem sie z truposzami. Mialem lekka reke do nieboszczykow, profesorowie bardzo mnie chwalili.
– Wiem – rzekla Lucy. – Znam kogos z uniwersytetu Columbia, opowiadal mi. Wiec dlaczego przerwales?
– No coz… Kiedy spadek zostal juz zalatwiony, uwazalem, ze to idiotyczne miec w banku kupe forsy i harowac czternascie godzin na dobe. Pomysl podrozy wydal mi sie nagle bardzo pociagajacy.