Od tego wieczora przestal jezdzic na cmentarz, poniewaz nocne czuwania przy grobie nie byly juz wypoczynkiem, zaostrzaly tylko zagniezdzony w duszy niepokoj.

Julek chyba byl rad - jednakze wkrotce dziwne zachowanie przyjaciela zaczelo go niepokoic jeszcze bardziej niz wczesniejsze czuwania na cmentarzu.

Klaw byl podminowany. Klaw podskakiwal przy niewinnym dotknieciu jego ramienia. Klaw bal sie ciemnosci i jednoczesnie chciwie wpatrywal sie w nocny mrok, w zmierzch na ulicy, i wyraz jego twarzy w takiej chwili bardzo sie Julkowi nie podobal.

- Maly, posluchaj... Nie wstydz sie, jakby co. Wszystko sie moze zdarzyc, moze powinienes pojsc do lekarza?

- Dzieki, Jul, ale ze mna wszystko w porzadku.

Pewnego razu, wrociwszy z zajec przed przyjacielem, Julek wykryl w pokoju slady obcej obecnosci i uznal, ze Klawa odwiedzila dziewczyna.

- Maly, nie umowiles sie dzisiaj z kims? Wyglada, ze ona tu sobie posiedziala i poszla, cukierka z miseczki

zjadla, zostawila slady, o tu... Nie rozumiem, dlaczego chodzi po bursie na bosaka?

Klaw zrobil sie nie to ze bialy, ale siny. Julek po raz pierwszy powaznie pomyslal, ze dobrze by bylo przeniesc sie do innego pokoju. Zeby nie bylo pokusy.

I pewnie by sie zdecydowal na tak ostre wystapienie, gdyby wiedzial, ze Klaw co noc budzi sie o polnocy z bialymi ze strachu oczami. Co noc sni mu sie twarz przygladajaca sie mu przez okragle okienko opony od wywrotki. Nie zywa i usmiechnieta, jak tego letniego dnia - a blada i nieruchoma, zagubiona wsrod niepotrzebnych atlasowych zdobien ciezkiej trumny...

- Jul, czy to ty trzasnales przed chwila drzwiami? Do pokoju?

- Nie... Ja myslalem, ze to ty.

- Ja... Ja bylem w lazience...

- No to znaczy, ze Pinia wpadl po swoja ksiazke, a dlaczego pytasz?

- Nic... Ale tu jest jego ksiazka, lezy...

- No to ktos inny... Co z tego? Ukradna ci cos, czy jak? Cos ty taki nerwowy, jak babunia histeryczna. Crodepam zresz calymi garsciami, niedlugo zaczniesz sie kluc?..

- A idz ty...

* * *

Kolejnej bezsennej nocy Klaw przyznal sie Diunce do swojego tchorzostwa. Boi sie nie wiadomo czego; tego, co jest na granicy miedzy,Jest” i „nie ma”, co wywoluje smutek. Klaw zyje tylko po to, by myslec o Diunce - ale dlaczego od tego pamietnego wieczora z zamiecia, mysli o niej wywoluja strach? Niech sie nie obraza. Jesli go slyszy - niech da znak. W nim jest dostatecznie duzo milosci, by to przekroczyc.

Po tej nieskladnej spowiedzi ogarnal go dziwny spokoj; przespal znakomicie cala reszte nocy i obudzil sie rano o siodmej - jakby go ktos tracil.

Julek miarowo sapal przez sen - tego dnia mial zajecia dopiero na trzeciej godzinie. W umywalni naprzeciwko ich pokoju lala sie woda, ktos rozmawial, chichotali koledzy-licealisci - codzienne poranne odglosy, zbyt zwyczajne, by to one mogly wyrwac go ze snu...

Zapach. Jakis dziwny zapach, nieprzyjemna won palonej syntetycznej tkaniny...

Wstal. Mrugajac w polmroku oczami, wyszedl zza parawanu, oddzielajacego „sypialnie” od „przedpokoju” i wlaczyl lampke na biurku.

Dotkniecie odleglej zamieci. Sniezynki, tlukace sie o szybe.

Jeszcze nie pojal, co zaszlo, ale podkoszulek na plecach juz zwilgotnial, pod wplywem podswiadomego.

Na starutkim drewnianym stole, gdzie przepychaly sie puszki konserw, paczki herbatnikow, imbryk, zapalki i szare mydlo, zawsze lezala pstra cerata w krate.

Wsrod namalowanych na niej jablek i pomidorow, cebuli i orzechow i innych radosnych obfitosci, ciemnial czarny slad po przypaleniu.

Tak to wygladalo, jakby ktos dotknal ceraty rozgrzanym zelazkiem. Zostaje po takim dotknieciu zmarszczona sczerniala blizna i wstretna won spalenizny. Wlasnie jak teraz...

Tyle ze ten ktos, kto byl tu kilka minut temu, dotknal ceraty nie zelazkiem i nie lutownica. Poniewaz nadpalony slad byl odbiciem dloni. Wypalony odcisk dloni.

Udalo mu sie nie krzyknac.

Julek ciagle sapal; wsluchujac sie w jego oddech i podskakujac przy kazdej zmianie w rytmie, Klaw zaczal goraczkowo zdejmowac obrus ze stolu.

Brzeczaly sloiki. Klaw spieszyl sie, przez zeby syczal przeklenstwa; nie wiadomo dlaczego byl przekonany, ze kazde obce spojrzenie na slad tej dloni przyniesie mase klopotow. Na szczescie, na blacie pod cerata wypalony slad ledwo byl widoczny - Klaw starannie usunal go nozem.

Julek spal; Klaw nalozyl plaszcz na pizame i wymknal sie z pokoju, przyciskajac do piersi niewielkie zawiniatko w gazecie.

Wracal przesaczony zapachem spalonego plastyku. Nikt go nie widzial. Nikt sie nie dowie.

Na rogu z ozywieniem rozmawiala i kopcila papierosy piatka chlopakow ze sluzby „Cugajster”. Przechodnie omijali ich duzym lukiem. Klaw podszedl do nich, usmiechajac sie szeroko i czarujaco:

- Chlopaki, poczestujcie papierosem.

Pod naciskiem pieciu takich spojrzen Julek Mitec, na przyklad, od razu zerznalby sie w gacie. Klaw tylko skromnie wzruszyl ramionami:

- No nie ma forsy biedny licealista, mama z tatusiem na fajki nie daja, stara historia, nie?

- Tak - ironicznie odezwal sie krotkonogi paker z szeroka piersia; obszerna futrzana kamizelka czynila jego postac jeszcze bardziej przysadzista niz byla w rzeczywistosci, przypominal niski stolik. - Palenie jest szkodliwe, chamskie zachowanie - niebezpieczne.

- Dobry chlopak - usmiechnal sie drugi, tez niski, z przezroczystymi jak szklo, blekitnymi oczami. - Skonczyles juz siedemnascie lat?

- Nie - przyznal Klaw, nie ponizajac sie do klamstwa. - Ale poniewaz spalem juz z babami, to moze uznaj-

my, ze jestem pelnoletni, dobra?

Chyba czworo z pieciu stracilo kontenans. Piaty, nie taki jak reszta mlody, z mocno i trwale opalona twarza, skinal glowa z zadowoleniem:

- Przekonales mnie. Trzymaj.

W dloni Klawa wyladowal papieros, krotki i gruby, pojawila sie zapalniczka.

- Pal...

Zaciagnal sie wiec po raz pierwszy w zyciu.

Ta czworka, ktora na chwile wprowadzil w zmieszanie, od razu mu sie zrewanzowala. Chlopak kaszlal, jego pluca cial na strzepy wsciekly dym marynarskiego tytoniu, a z oczu gradem turlaly sie lzy.

- Masz dosc?

- To jak z ta baba bylo, tak samo? Czy lepiej ci poszlo?

- Moze opowiemy o tym w twoim liceum? Nie serwuja wam tam rozg?

Pokonujac mdlosci, Klaw zaciagal sie znowu i znowu. Przed jego oczami dopalal sie ceratowy obrus z wypalonym odciskiem dloni. Gdyby cugajstrzy to zobaczyli...

Musial pokonac strach przed nimi, cugajstrami, zabojcami niawek. On, wspolnik, ktory zniszczyl dowod. Bo teraz Diunka juz bedzie z nim wiecznie, on wie to na pewno.

Jest mu wszystko jedno, kim ona jest teraz. Grunt, ze beda teraz razem.

Rozdzial 3

Iwga wyspala sie w metrze. Wcisnieta w kat siedzenia przespala szesc godzin; dookola zmieniali sie ludzie, snilo jej sie, ze wyciagaja spod niej torbe, ze budza, chwytaja, wloka gdzies... Otwierala w panice oczy i uspokojona zasypiala ponownie, a metne lampy plonely, pasazerowie wchodzili i wychodzili, za plecami wyly tunele, a ich glosy wplataly sie w jej sen, raz jako ryk tlumu na placu, innym razem jako przenikliwy dziecinny chor.

Potem pociag zatrzymal sie na koncowym przystanku i ponury staruszek w mundurze kazal jej wyjsc. Byla pierwsza w nocy.

Nie miala specjalnego wyboru co do miejsca noclegu. Postala chwile pod gwiazdami na zupelnie bezludnej ulicy. Noc pachniala fiolkami, uspokajajaco szelescily drzewa, Iwga nie potrafila okreslic, w jakim koncu miasta sie znajduje. Wzdluz ulicy ciagnal sie zolty mur - Iwga szla wzdluz niego po prostu dlatego, ze i tak nie miala nic lepszego do roboty.

Zobaczyla kolejowe tory ze stadem porozszczepianych wagonow, nie wiadomo dlaczego przeczekujacych tu noc, w nozdrza uderzyl zapach smaru i - mimo wszystko - znowu nocnych fiolkow. Wiatr przynosil tez zapach wody, widocznie nieopodal byl brzeg rzeki albo jezioro. Iwga pomyslala, ze wyszukawszy ciche miejsce, bedzie mogla dobrze sie wyspac, i od razu naplynelo poczucie czyjejs niewidzialnej obecnosci.

Iwga nie widziala specjalnie dobrze w ciemnosciach i niezbyt dobrze wychwytywala ludzkie mysli, ale intuicje zawsze miala dobrze rozwinieta i dlatego od razu zrozumiala, ze tu sie nie da nocowac. Nie nalezy tu nocowac. Na pewno nie wolno...

Jakby na potwierdzenie tej mysli, nieco z boku wyrosly, niczym widma, biale slepia latarek.

Iwga zatrzymala sie jak wryta, wszystkie leki, z jakimi wiaze bezludne okolice ludzka wyobraznia, jednoczesnie wyplynely z pamieci i zwinely w jeden twardy klebek. Maniacy? Gwalciciele? Kanibale?

Rozlegl sie jakis kobiecy krzyk. Krzyk byl gwaltowny i glosny, jakby ulecial z gardla wielkiego silnego ptaka; latarki poderwaly sie i rozwinely w polokragly szyk. Iwga poczula sie jak w koszmarnym snie - nogi powinny byly wyniesc ja z tej okolicy, a nie mogly oderwac sie od asfaltu.

Wyskoczyly Iwdze na spotkanie. Podobne do siebie jak blizniaczki - zreszta, w ciemnosciach i w ruchu nie mozna bylo im sie przyjrzec. Obie mlode, obie blade, w lachmanach, w oczach zwierzeca panika. Patologiczny strach, jakby cos, co gonilo je w mroku bylo po stokroc gorsze od smierci.

Iwga odskoczyla w bok, kobiety przemknely obok niej, nie zauwazajac, niemal przewracajac. Dolatywal od nich zapach czegos, czego Iwga nie potrafila okreslic - ale i tak silniej pachnial strach i na jakis czas Iwga stracila kontrole nad soba.

Uciekac. Dobiec do metra albo przynajmniej wyrwac sie na ulice, byle dalej od straszliwej zoltej sciany... Jeszcze troche, byle biec z calych sil, wyjsc ze skory...

Te dwie biegly z przodu stawki, kiedy zanurkowaly pod ciemna tusze wagonu, Iwga uwierzyla, ze tam jest zbawienie. Zimno blysnela stal szyny w swietle pojedynczej latarni; zdzierajac skore z dloni, porzuciwszy niepotrzebna torbe, Iwga z trudem podniosla sie z drugiej strony. I znowu pod wagon, i znowu... Lisica w zagajniku, otoczonym przez mysliwych. Rudy zwierz, uciekajacy przed poscigiem, placzacy trop, przed siebie, przed siebie, przed siebie...

Jasne swiatlo latarki odbilo sie w porzuconej na torach puszce. Iwga krzyknela, te dwie z przodu odpowiedzialy jej krzykiem. Calkowicie straciwszy rozsadek, stawszy sie zwierzyna, biegnaca po krawedzi miedzy zyciem i smiercia, Iwga resztka sil skoczyla w waska szczeline w murze. Tam byl ratunek, tam

ludzkie domy, tam...

W ostatniej chwili ktos chwycil ja za noge. Blade kobiety krzyczaly znowu - na dwa glosy, tesknie i strasznie.

Bylo ich wielu. Byli wszedzie - pierscien, czarne stroje, ginace na tle nocy i glupie bezrekawniki, polyskujace sztucznym futrem w jaskrawym jak klingi swietle latarek. Oto staneli w kole, objeli sie za ramiona, zrobili krok do przodu...

Krzyk.

Krag tanczacych zamknal sie. Jak drapiezny kwiat, ktory schwytal muche i z zadowoleniem porusza precikami; jak wedrujacy zoladek, gotowy strawic wszystko co zywe, co nieostroznie wpadlo

Вы читаете Czas Wiedzm
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату