- Poza mna, wasza wysokosc. Ja nigdy nie bylem wrogiem wiedzm.

- Wie pan, ze mowi sie o pogwalceniu praw obywatelskich...

- Jestesmy pozbawieni praw obywatelskich od czasow pierwszego w historii kodeksu obywatelskiego.

- Zlosliwy z pana czlowiek, Klaudiuszu.

- Tak, wasza wysokosc.

- Prosze dopilnowac, by represje, ktore dotknely wiedzm, nie dotknely... zeby nikogo poza nimi nie dotknely. Chce, by w kraju zapanowal w koncu spokoj.

- Jest to nasze wspolne zyczenie.

- Coz... jak to sie tam u was mowi - „niech zginie zlo”?

- Niech zginie zlo, wasza wysokosc.

Krotkie sygnaly. Klaudiusz odlozyl zolta sluchawke na widelki.

* * *

Przy obu wyjsciach z Palacu dyzurowali ludzie - przewaznie kobiety, przewaznie niemlode. Nie byly to pikietowniczki tylko petentki - nie ufaly kancelarii, chcialy zobaczyc Wielkiego Inkwizytora osobiscie. Klaudiusz zacisnal zeby. Wlasciwie, skoro spelnil prosbe Heleny Torki - dlaczego nie chce wczuc sie w polozenie tych nieszczesnych matek, ktorych corki wziely i w normalnych rodzinach urodzily sie wiedzmami?

Ciekawe, kim sa rodzice Iwgi? Czy kim byli - dziwne, ze puscili ja na tulaczke po swiecie, na marsz po ostrej krawedzi miedzy inicjacja i wiezieniem...

Wyszedl przez trzecie wyjscie, tajne, podziemne. W myslach poprosil o wybaczenie cierpliwie oczekujace

go petentki, wsiadl do sluzbowego samochodu i po kwadransie spotkal sie z czlowiekiem, ktory czekal nan na podworku, w polmroku.

Petenci rzadko tu przychodzili. Chyba ze w kompletnej rozpaczy.

Ciemna postac zrobila krok do przodu, przegradzajac wejscie. Klaudiusz plecami wyczul obecnosc ochroniarza w samochodzie - dlatego podniosl reke, na wszelki wypadek nie pozwalajac strzelac. Czlowiek pod brama przestraszyl sie gwaltownego gestu i cofnal sie:

- Klaudiuszu...

„Co to za durny zwyczaj, pomyslal Starz. Skradac sie w ciemnosciach, kryc sie za weglem. Nie zlosliwie, co prawda, tylko z glupoty.”

- Witaj, Nazarze. Chodzmy.

* * *

Wszystkie okna malutkiego mieszkanka byly otwarte na osciez, na podworku tirlikaly ptaki. Jakis chlopiec na rowerze cierpliwie wywolywal kolezanke o imieniu Lura.

- A co potem? Potem bita godzine prowadzilem wyklad na temat: „Niezainicjowana wiedzma, rodzina i byt”. Nazar jest niestety kompletnym ignorantem w tej dziedzinie. W miare mozliwosci wypelnilem luki w jego wyksztalceniu.

- Lu-ura-a! - cierpliwie zawodzil rowerzysta. - Wyjdziesz czy nieee?

Iwga patrzyla jak inkwizytor pije herbate pod papierosa. Jak przeciag wyciaga przez okno wstegi siwego dymu.

- Lur-a-a!..

- I... co powiedzial?

- Powiedzial „dziekuje”.

Iwga pomyslala ze smutkiem, ze wszystkie jej uczucia odbijaja sie na twarzy. Nawet te, ktore chcialaby ukryc.

- A ja... tez... jestem kompletna ignorantka. W dziedzinie niezainicjowanych wiedzm. W kazdym razie, kiedys sadzilam... Ze jesli taka wiedzma sie przyczai, to nikt nie moze jej wykryc. Nikt. - Popatrzyla na rozmowce niemal wyzywajaco.

Ten westchnal:

- Cale nieszczescie polega na tym, ze wiedzma, nawet niezainicjowana, pozostaje wiedzma. Nawet jesli nikomu nie wyrzadza krzywdy. Nawet jesli w ogole niczego nie robi... Ale moze wyrzadzic. Oto ta granica, o ktora od wiekow zeby sobie lamia jurysci... i ci, co usilowali wprowadzic prawo w zycie. Poniewaz jesli czlowiek jest niewinny - to za co sie go karze? Tylko za prawdopodobienstwo wyrzadzenia przyszlego zla?

- A... to prawdopodobienstwo... jest jakie? - Iwga poczula, jak zasycha jej w gardle.

- Szescdziesiat dwa procent - oswiadczyl inkwizytor tekturowym glosem. - Trzydziesci osiem - w ogole sie nie zainicjuja. Nigdy nie napadna. Przezyja dlugie szczesliwe zycie i naplodza kupe dzieci. Wiedzmy sa z reguly bardzo plodne. Wyrozniaja sie godnym pozazdroszczenia zdrowiem. Calkowicie ignoruja gospodarstwo domowe, natomiast znakomicie sie realizuja w sztuce. Sa madre i oryginalne... To wszystko, wierz mi, powiedzialem Nazarowi. Nawet z pewna przesada.

- A jak mam sie dowiedziec - Iwga podniosla oczy - w jakim procencie... jestem wiedzma? W szescdziesieciu dwoch czy... w tej reszcie?

- Lu-ra-a-a!! - wydzieral sie chlopiec za oknem. - Lu-u-ura! Wychodz!

Inkwizytor podniosl sie, ale w ciasnej kuchence nie bylo specjalnie co ze soba zrobic, dlatego usiadl ponownie - na szerokim parapecie. Postawil obok niedopita filizanke z kawa.

- Nazar tez mnie o to zapytal. W podobnym tonie; wlasciwie wszystko to opowiedzialem mu juz wtedy... Hm. Po twoim odejsciu. Ale, widocznie, byl taki zdenerwowany, ze niczego nie zapamietal.

- Lu-u-ura-a!..

Inkwizytor nagle wychylil sie i ryknal glosem teatralnego zbrodniarza:

- Lura, wyjdzze natychmiast!

Z podworka dolecialo pojedyncze brzekniecie dzwonka odjezdzajacego roweru. Absztyfikant najwyrazniej stchorzyl.

- Widzisz, Iwgo - inkwizytor usmiechnal sie - mnie to tez interesuje. Wcale nie usmiecha mi sie wciaganie niewinnych ludzi do cel, prewencyjnie, zeby tylko nie zostaly na wolnosci przestepczynie. Ale nie da sie w praktyce okreslic tego, o co pytasz. Zbieg okolicznosci, wewnetrzne wlasciwosci, ktore do czasu nie ujawniaja sie. Powiedzmy tak: spokojne rodzinne zycie z ukochanym czlowiekiem daje duza pewnosc, ze wiedzma dozyje konca swoich dni jako istota dobra i praworzadna. Ale nie daje gwarancji. Rozumiesz?

- I to samo powiedzial pan Nazarowi - ni to zapytala, ni stwierdzila Iwga.

Inkwizytor wzruszyl ramionami.

- Nie zauwazylas, ze usiluje byc uczciwym? Z nim... z toba?

- Dziekuje.

- Nie ma za co, Iwgo... Dlaczego tak na mnie patrzysz?

Iwga spuscila wzrok.

- Zabil mi pan... zycie.

- Nie przesadzaj.

- Bedzie sprawiedliwie, jesli teraz mi pan... pomoze.

- Pomoge, jesli potrafie. O czym mowisz?

Iwga mocno splotla pod stolem palce rak.

- Nie chce byc wiedzma.

Pauza. Wesoly szczebiot za oknami; pelen temperamentu dialog pod brama.

Widocznie Lura jednak wyszla.

- Nikt nas nie pyta, Iwgo, kim chcemy byc. Ja sie urodzilem jako chlopiec Klaw, ty jako dziewczynka Iwga...

- Nie. Slysz... wiem, ze wiedzme mozna... pozbawic wiedzmactwa. Zeby byla jak inni.

Inkwizytor skrzywil sie. Z obrzydzeniem zerknal do filizanki, jakby obawial sie zobaczyc tam karalucha.

- Nawet sie domyslam, gdzie to „slysz...”, to znaczy - wiesz. To zadziwiajace, jakim ludziom pozwala sie perorowac do mikrofonu.

- Powie pan moze, ze nigdy nie przeprowadzaliscie takich... eksperymentow? Nigdy? Nikt? Powie mi pan to prosto w oczy?

Inkwizytor z rozdraznieniem odstawil filizanke na parapet:

- Moze skonczmy z ta rozmowa. Nie nalezy ufac ludziom ze „skrzynki”. W niczym.

Iwgi palce, wczepione w siebie, zbielaly.

- A gdzie ta panska, tak zachwalana prawdomownosc?

Ich spojrzenia skrzyzowaly sie. Iwga poczula atak mdlosci.

* * *

W pewnej chwili zdecydowala, ze inkwizytor wiezie ja, zeby przekazac do izolatorium; normalny w jego bliskiej obecnosci dyskomfort okraszony zostal towarzyszacym skazancowi uczuciem braku nadziei. W takim stanie Iwga spedzila na tylnej kanapie cala niezbyt dluga, ale tez i nie krotka droge.

Z boku na szybie przyklejony byl obrazek z wesolutka, wyposazona w ogon wiedzma na miotle. Obrazek wydal sie Iwdze zlym omenem, znakiem dziwnego, wynaturzonego poczucia humoru; pewna zardzewiala sprezyna, przez caly czas sciskana w jej wnetrzu, zostala w koncu scisnieta do maksimum.

Inkwizytor prowadzil samochod umyslnie wolno, uwaznie, zgodnie z przepisami, niczym uczen siedzacy drugi raz za kierownica; wkrotce centrum, w ktorym Iwga jakos tam sie od biedy poruszala, zostalo za nimi i za oknami zaczely sie przesuwac podmiejskie dzielnice - jednakowe, zakurzone, zupelnie obce. Minawszy oznaczenie granicy miasta, inkwizytor skrecil w prawo i kosztowny mocny woz majestatycznie potoczyl sie po drodze gruntowej.

Zolty budynek zaslanial sie jodlowym mlodniakiem - przysadzisty, pietrowy, przypominajacy jednoczesnie i wiezienie, i ferme krow. Iwga objela ramiona rekami.

- Niestety, bede ci musial co nieco pokazac - nie odwracajac sie, rzucil inkwizytor. - Wlasnie to, co powinnas zobaczyc.

Iwga popatrzyla na jego tyl glowy - zadbany, wlosek przy wlosku. I najbardziej zapragnela moc walnac w ten tyl glowy ciezkim mlotem.

Wyniosly korektor losow. „Szescdziesiat dwa procent”, „trzydziesci osiem procent”... „wlasnie to, co powinnas zobaczyc”. Jakim prawem traktuje ja jak laboratoryjnego szczura? Nie, jak wirusa. Jak chorobotworczego wirusa, przy czym on jest tym dobrym doktorem.

Przyplyw zlosci byl zaskakujacy i bez powodu. Po prostu - jakby pekl mocno nabity pecherz, schowek ze wszystkimi jej krzywdami, ponizeniami i lekami.

Chyba zgrzytnela zebami. Chyba oczy przeslonila jej niespodziewana purpurowa kurtyna; nie do wiary, ile w jednej ludzkiej istocie moze sie kryc takiej nienawisci. Nie wiadomo, jak mogla dotad wytrzymywac to wszystko - w milczeniu i bez ruchu. Z zacisnietymi zebami.

Ale juz w nastepnej sekundzie wczepila sie we wlosy siedzacego za kierownica mezczyzny.

Вы читаете Czas Wiedzm
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату