To znaczy - omal sie nie wczepila. Poniewaz w ostatniej chwili ten uchylil sie, przechwycil jej reke i gwaltownie szarpnal w swoja strone. Woz majtnal sie, reka inkwizytora objela ja za szyje i wdusila twarz w twarde ramie.
- Oprawca!
Szarpnela sie. Samochod znowu sie majtnal. Iwga miala wrazenie, ze zaraz przeleci przez oparcie fotela i zwali sie na kierownice, uderzajac nogami w szybe.
- Oprawca! Pies! Gadzina! Swinia! Pusc-s-s...
Jej usta byly zakneblowane twardym obiciem fotela. Rece, przymierzajace sie do drapania i szarpania, oslably z bolu, a ten byl taki, jakby jej glowa byla wykrecana z ramion, jak korek z butelki.
- Oprawca!
Samochod zwolnil, potem zatrzymal sie. Iwga poczula, ze jest wolna, pasmo jej rudych wlosow zaczepilo o guzik na jego kolnierzu i, odsuwajac sie od niego, omal nie zerwala sobie skalpu. Do oczu natychmiast naplynely lzy.
- Wszystkich was - wysyczala przez lzy - wszystkich was, gnoje... nienawidze. Zebyz tak mozna bylo zgniesc, jak pluskwe... Oprawcy...
Na minute oslepla. Moze z powodu kurtyny lez, a moze po prostu zrobilo jej sie ciemno przed oczami. Drzwi, na ktore naparla w poszukiwaniu wyjscia, nagle puscily i Iwga wypadla z wozu na pobocze.
Mgla przed oczami rozplynela sie, Jakby po to, by Iwga mogla dojrzec lezacy nieopodal kamien; skrecajac sie z bolu, podniosla i rzucila. Boczna szyba limuzyny pokryla sie siecia setek pekniec, przestala byc przezroczysta, przestala byc szyba. Iwga poczula szalona radosc, kamieni juz wiecej w poblizu nie bylo, chwycila garsc zwiru:
- Czy... ja... ciebie... ruszalam? Cos ci zrobilam? Jestem zbrodniarka? Zlodziejka?
Przeciez ja w zyciu... I ty chcesz mi rozkazywac? Nazarowi... Czy ja jestem komus cos winna?!
Na waskiej drodze nie bylo zadnych innych samochodow, tylko po przebiegajacej nieopodal szosie pelzla szara ciezarowka. Daleko od tego miejsca przemierzal pole samotny pies, a inkwizytor stal, jak sie okazalo, obok, oparty o karoserie i z gory na dol lustrowal siedzaca Iwge.
- Ja sie ciebie nie boje. - Popatrzyla bez leku w jego zmruzone oczy. - Ja sie nikogo nie boje. Rozumiesz, gadzie?
Inkwizytor milczal.
Podniosla sie z trudem - nie chciala przed nim... kleczec...
- Ty... bydlaku. Ty... nic... a my bysmy mieli syna! Ja i Nazar! Teraz juz po wszystkim, teraz cieszysz sie? Ze nie bedziemy... ze nie bedziemy mieli... nigdy... co ja teraz... nigdy! A ty sie ciesz. Bo ty jestes... Kochales kiedykolwiek kogos? Nie, bo ty nie potrafisz, masz dusze ogolona na zero, na lyso...
Nagle wyraznie zobaczyla poranek z plamami slonca lezacymi na podlodze, z niewyraznym dzwonieniem naczyn, z brzeczeniem mlynka do kawy, z zapachem mleka. Zjezyla sie, przeganiajac widzenie; szczeki bolesnie zwarly sie z nienawisci. Jakby gryzla niedojrzaly, twardy agrest.
- A ja niczego przeciez nie chcialam! Niczego szczegolnego! Tylko, zeby mnie zostawiono w spokoju... zebym mogla po prostu zyc... miliony ludzi zyje spokojnie! Ale nie - jakies bydle uznalo, ze ja sie nie licze, ze jestem robaczkiem... Ze jestem zmija... Tak?!
Wydawalo jej sie, ze lzy w jej oczach zaraz sie zagotuja. Tak byly gorace.
- Tylko zeby lapac. Dusic, meczyc... Zmuszac... Pajak przeklety. Brudny oprawca, smierdzacy, i zdrajca!
Sama nie wiedziala, skad sie wzial ten ostatni epitet - pojawil sie w natchnieniu. I w tej samej sekundzie zobaczyla, ze twarz inkwizytora drgnela. Przez chwile, w uniesieniu zwyciestwa, usmiechala sie zlosliwie:
- A, co - nie spodobalo sie?! Nie smakuje, co? Nie jestem slodziutka, prawda? Mieciutka?
Miala wrazenie, ze przez ciemny waski labirynt dociera do czegos... czegos, czym moze go zranic naprawde. Moze nawet zabic.
- Oprawco i zdrajco. Jeszcze bedziesz mial zaplacone! Za to... za to, zes ja oddal!
Nie miala pojecia, o czym i o kim mowi. Ale cel byl blisko: inkwizytor zbladl. Och, jak zbladl - Iwga nawet nie myslala, ze to mozliwe...
- Tak! Nic nie zostalo zapomniane, dlatego jestes zwyrodnialym sadysta, dlatego jedyna twoja radoscia w zyciu sa tortury... tylko to ci zostalo... Nawet tych bab... - Zachlysnela sie, ale ciagnela: - Nawet tych bab, w tej swojej melinie... na tym seksodromie... Dreczyles je, prawda? Jak szczury? Bo inaczej nie odczuwasz przyjemnosci, prawda?!
Wygladalo, ze trafila w czuly punkt. Teraz chciala go dorwac, tak mocno tego chciala, ze na jezyku nagle rodzily sie slowa, jakich dotychczas w normalnym stanie nie wypowiedzialaby w zyciu:
- Nie masz czym kochac! Poniewaz kocha sie nie tym, co jest w spodniach... A sercem, a ty masz serce i dusza wygolone, wykastrowane! Dlatego przerzuciles sie na katowanie kobiet... Bo... pamietasz - bylo ci przyjemnie, kiedy ona umierala! Zrozumiales wtedy, jakie to przyjemne, kiedy...
Klaudiusz nie poruszyl nawet brwia, tylko nagle jego zrenice sie rozszerzyly i Iwga poczula uderzenie. Ale takie, ze pociemnialo jej przed oczami, glos zalamal sie od krzyku, a na sweter bryznela z nosa krew. Ciepla ciecz na wargach, na rekach...
Iwga bala sie krwi. Na sam jej widok tracila przytomnosc, tym razem miekkie omdlenie bylo ratunkiem. Ocknela sie po minucie, lezac twarza ku ziemi; glowe miala jak pilke futbolowa, w ktora kopia dziesiatki nog obutych w pilkarskie kolki. W uszach dzwoni i krzycza trybuny, i ryk, i oklaski...
Rozplakala sie. Nie litujac sie nad soba - po prostu: nie mogac wytrzymac calego tego bolu. I duszy, i ciala.
Potem przez ryk stadionu, istniejacego tylko w jej wyobrazni, przebil sie halas motocykla. Ucichl, stopniowo ustepujac miejsca zatroskanemu glosowi:
- Prosze pana? Moze pomoc?
Spokojny glos udziela odpowiedzi. Beznamietny glos, wyraznie wymawiajacy kazde slowo. Ale Iwga nie moze zrozumiec, o czym jest mowa.
- Trzeba ulozyc na plecach... Twarza ku ziemi, to jeszcze gorzej...
Znowu spokojna odpowiedz... z ledwo wyczuwalna nutka rozdraznienia. Czy moze tak sie jej tylko wydaje?
- Dobrze, prosze pana... zycze zdrowia...
Oddalajacy sie halas silnika. Trawa pod jej twarza jest ciepla i czerwona - czy moze to tez jej sie wydaje?
Jestem wiedzma. Wiedzmy powinny byc niedobre.
* * *
Klaudiusz odprowadzil motocykliste spojrzeniem. Odczekal, az zielona kurtka, wypelniona jak pecherz wiatrem, skryje sie za zakretem.
Poczekal jeszcze troche - zeby ustalo drzenie ciala. Nawet rece sie trzesa, niech to licho... Nie utrzyma papierosa...
Zbyt dobrze o sobie myslal. Jak o czlowieku z zelaznymi nerwami, ze stuprocentowa obrona; a tu nie - przyszlo przypadkowe dziewcze, paluszkiem dzgnelo - i stoi oto Klaudiusz Starz na poboczu, obok lekko pokiereszowanego samochodu, trzesie sie i pali...
Dobre sobie „przypadkowe dziewcze”. Dobre sobie przypadkowe widzenia! Ot tak sobie, od niechcenia, nie zdajac sobie nawet z tego sprawy, wywlokla z jego duszy najwiekszy, najciezszy balast... I zrobila z niego bron. I to jaka!
Chociaz nie, wiedziala, co czyni. Po prostu chciala go dotknac i - coz - cel osiagnela...
Przeciez Klaudiusz widywal juz zaciekle wiedzmy, inicjowane, doswiadczone, przygotowane na wszystko i usilujace zrobic mu to samo, co ona. Wtedy smial sie, odwracal i uderzal w nie ich wlasna bronia, w jednej chwili...
Nie wytrzymal i splunal. Stracil slina polowe bialych piorek samotnego dmuchawca, rozzloscil sie i splunal drugi raz, ale tym razem nie trafil, i dmuchawiec zostal taki wlasnie - do polowy lysy.
Trzeba przyznac, ze nad podziw meznie to zniosla. Klaudiusz uderzyl, niemal nie powstrzymujac sie. Calkowicie utraciwszy nad soba kontrole. Dawno, och, jak dawno nikt nie zafundowal mu takiego pstryczka w nos.
Nabral ochoty wsiasc do wozu, podjechac do zoltego budynku i wezwac patrol; zamiast tego podszedl do lezacej Iwgi i usiadl obok niej.
Dobra obrona. Wspaniale zdrowie. Krew to betka. Po prostu krew z nosa i juz przestala ciec. Zapiekla sie na rudych wlosach...
Nagle przypomnial sobie, jak w dziecinstwie wystawal godzinami przy stalowej kracie w zwierzyncu, przy klatce z lisami. Jedyny lisek, urodzony w niewoli, brudne, przestraszone stworzenie, w ktore rzucano czym kto mogl i drazniono na okraglo - tenze lisek czekal na niego, wcisniety pod drewniana bude, a doczekawszy sie, pelzl na brzuchu przez, cala klatke i wyciagnieta przez prety dlon chwytala powietrze kilka centymetrow od ostrego cierpietniczego pyska. Gdzie potem podzial sie ten lisek? Co odciagnelo Klaudiusza od smutnych wizyt w zwierzyncu?
No, dosc tych sentymentow. Jest Wielkim Inkwizytorem, ktory omal nie zabil mlodej, niezaewiden-cjonowanej wiedzmy.
* * *
Woda w kanistrze byla zaskakujaco zimna. Az skrzypialy zeby. To dobrze.
Iwga chwytala w dlonie jedrny, rozrzutny strumien; krople natychmiast zmoczyly jej sweter, ale to detal, sweter i tak do wyrzucenia. Tyle krwi... Co za ohydne lato, kiedy czlowiek musi chodzic w swetrze. W ubieglym roku o tej porze byly takie upaly.
Proste mysli o niczym byly zwyczajna reakcja obronna. Iwga nie sprzeciwiala sie - myslala o trawie i o dmuchawcach. O pogodzie, o spodziewanym deszczu, o prostym wzorze, znajdujacym sie na rogu jej wlasnej chusteczki do nosa. Kupionej w sklepie z galanteria dwa miesiace temu.
- Co cie boli?
Bolalo, chyba, wszystko. Ale jakos tak niechetnie, tepo. A przy kazdym poruszeniu glowa ciemnialo przed oczami.
- Po co sie pan ze mna bawi? Prosze mnie oddac do izolatorium i po sprawie...
- Odwroc sie na plecy. Chusteczka na twarz.
Wybrala miejsce, gdzie nie bylo dmuchawcow. Nie chciala niszczyc bialych kul - raz sie rozrzuci, z powrotem sie nie posklada.
- Bardzo bolalo?
Nie do wytrzymania, pomyslala. Pokonawszy zawrot glowy, wzruszyla ramionami:
- Drobiazg... Tak sobie...
Ktos uniosl jej glowe. Po sekundzie poczula pod nia cos twardego i cieplego. Czyjes kolana, przy czym w pierwszym momencie zetkniecia jakby uderzyl ja slaby prad.
- Nie szarp sie... Tak trzeba... Czy twoi rodzice zyja?
- Po co...
- Tak sobie. Po prostu.
- Mama. Nie pisalam do niej od pol roku.
- Nie kochasz jej?
- Kocham... Dlatego... myslalam, ze jak sie urzadze... wtedy napisze, zeby bylo czym ucieszyc...
- Moze jest chora? Moze potrzebuje pomocy? Skoro nie pisalas, to skad wiesz, czy zyje i w jakim zdrowiu przebywa?