Iwga milczala. Z trudem uniosla powieki; niebo bylo puste. Bezchmurnie i bezptasio.

- Brat mi powiedzial... no, to jest w sumie dobry chlop, niezawodny. Starszy brat. Mlodszy to urwis... Starszy powiedzial: jedz. Jesli sie ujawnisz, to i tobie bedzie zle i nam niedobrze. Wiedzmy sa samotne, bez rodu, wszystkie?

- Nie wszystkie. Ale wiekszosc.

- Szescdziesiat dwa procent?

Obok przejechal samochod. Nieco zwolnil, ale nie zatrzymal sie.

- Nazar nie... nigdy sie ze mna nie ozeni. Nie moze ozenic sie z wiedzma. To normalne. Pan tez by przeciez nie mogl.

Inkwizytor usmiechnal sie slabo:

- Ja... Ja. Ja bym mogl. Chyba.

Ze zdziwienia az sie nieco podniosla. Slabosc od razu uderzyla - Iwga opadla z powrotem, przeczekujac zawrot glowy.

- Powiedz, Iwgo. Pamietasz, co mi mowilas?

- Przepraszam - wykrztusila z trudem.

- Przeprosiny nie zostaly przyjete. Pamietasz? Moglabys powtorzyc?

Milczala.

- Nie. Ja... zapomnialam.

- A skad sie te slowa wziely, pamietasz?

- Nie wiem...

Od dluzszej chwili krew juz nie plynela, teraz poplynela znowu. Iwga przycisnela do twarzy mokra chusteczke.

(DIUNKA. KWIECIEN)

Rano Klaw przeprosil Julka Miteca. Ten, ucieszony ze zgody, caly dzien trajkotal jak swierszcz i nieustannie staral sie sprawic Klawowi jakas drobna przyjemnosc.

Klaw nie pojechal do miasta. Uczciwie odbebnil zajecia, wrocil do pokoju, polozyl sie na lozku, nie zdejmujac koca i mocno zacisnal powieki.

Wczoraj cudem uniknal smierci. Smierci glupiej, strasznej i najprawdopodobniej dosc meczenskiej; jego wyobraznia serwowala mu sporo szczegolow, skora wyczuwal slabe echa tego bolu, ktory czekalby go, przyszykowany przez zbieg okolicznosci. Dosc glupi i dziwny ten zbieg, trzeba przyznac.

„Niawy, z reguly, kontaktuja sie z ludzmi po to, by ich zabic. Zrownac, ze tak powiem, szanse...”

Zrownac szanse. Wiecznie mokre wlosy Diunki... Ciekawe, pamieta, jak spotkala smierc... w wodzie? Co przy tym czula? Jak bolaly, pekaly pluca? Jak zwijalo sie w niegasnacych spazmach cialo? Jak chciala krzyczec, ale jezyk zapadl sie w gardlo?

I on tez jakby umarl w wodzie. Inna smiercia, ale...

Dobrana para. Diunka w stroju kapielowym, z przezroczystymi kropelkami, splywajacymi z ramion... I on, nagi, w strzepach splywajacej po ciele piany. Para, ze hej!

Zacisnal zeby. Cugajstrzy lza. Kazdy kat szuka dla siebie usprawiedliwienia - ze niby skazany byl zadziwiajaco obrzydliwa istota... Niawki - to nie ludzie... Czyli Diunka nie jest czlowiekiem?!

Rozplakal sie z bolu ogarniajacej go skruchy.

* * *

Skrucha dodala mu sil. O swicie nastepnego dnia calowal szybko rozgrzewajace sie usta Diunki, a poczucie winy bylo tak mocne, ze nawet nie musial, jak zwykle, pokonywac bariery pierwszego dotkniecia. Diunka byla zywa, Diunka patrzyla z miloscia i strachem, Klaw powiedzial, ze dzis spelni kazde jej zyczenie. Ze chce jej sprawic przyjemnosc.

Diunka zamrugala. Klaw poczul spazm w gardle - od tak dlugiego czasu pamietal to jej mruganie... Oznaka zmieszania, zdziwienia, zaklopotania; klap-klap, zmiatamy kurz z rzes. Tylko kompletny idiota moze po czyms takim uwierzyc, ze „to nie sa ludzie. Pusta powloka...”

Klaw zacisnal szczeki. Z nienawisci do cugajstrow.

- Chce... - z zaklopotaniem zaczela Diunka. - Ja... bym chciala na powietrze. Do lasu... wiosna przeciez...

Klaw przygryzl warge. Miasto i podmiejskie okolice pelne sa niebezpieczenstw, ale biedna dziewczyna

siedzi ciagle w czterech wyplowialych scianach. Jakze jej tu duszno i jak samotna sie czuje...

- Chodzmy - powiedzial szeptem. - Przespacerujemy sie...

Dwie godziny marszu zmeczyly go bardziej niz calodniowy egzamin. Trzy razy przesiadali sie z samochodu do samochodu, a ich trasa na mapie wykreslilaby wymyslna krzywa - ale w zamian nie spotkali ani jednego posterunku inspekcji drogowej, ani posterunku kontroli policyjnej.

Patrol cugajstrow widzieli tylko raz, z daleka. Klaw znieruchomial, a potem cofnal, czujac jednoczesnie, jak lodowacieje, zaciska sie wilgotna dlon Diunki; przez kilka dlugich sekund swiatla na skrzyzowaniu zwlekaly, spogladajac na ulice jednym zoltym okiem, potem zlitowaly sie i zapalily zielone, a praworzadny kierowca ruszyl, oddalajac sie od patrolu, a ten, z kolei, skrecil w przeciwnym kierunku...

Za granicami miasta rzadzila wiosna.

Wysiedli z wozu w polowie drogi miedzy dwoma kampingami - i od razu weszli do lasu. Diunka szla z wysoko uniesiona glowa, przyginajac polami dlugiego plaszcza pierwsze zielone zdzbla trawy, a jej kraciasta czapka celowala daszkiem w niebo. Klaw maszerowal obok, odrobine za nia i walczyl z ochota na papierosa.

Dwa czy trzy razy spotykali innych spacerowiczow - takie same parki, jednoczesnie zyczliwe i strachliwe. Diunka usmiechala sie i machala do nich reka. Klaw obracal w kieszeni paczke papierosow i czul, jak zimny ciezar, zasiedlajacy dusze po spotkaniu z cugajstrami, powoli rozplywa sie i znika. Nikt nie odbierze mu Diunki. Ani sila, ani klamstwem. I juz.

Potem siedzieli przy malutkim ognisku, wolno dokladajac don jodlowe galazki i patrzyli na siebie poprzez drzace powietrze. Klaw mial wrazenie, ze twarz Diunki tanczy. Ciemne pasma na czole, wilgotne oczy, wargi...

Potem te wargi okazaly sie slone w smaku. I wcale nie zimne. A jezyk szorstki jak u kociaka. Skora nie pachniala woda, a wiosennym dymem jodlowego ogniska.

Oddychal szybko, powstrzymujac naplywajace do oczu... lzy, czy jak? Nie pamieta przeciez, by plakal. Nad grobem Diunki, moze... Jak to dawno temu bylo. I dopiero teraz przeciez uwierzyl tak naprawde, ze wrocila. Dopiero teraz - tak do konca i calkowicie. Objac...

Potem jakos raptownie zaczelo zmierzchac. Wiosna to jednak nie lato.

- Diunus, a tam chyba pociag jedzie... Slyszysz?

Stukot kol slychac bylo bardzo wyraznie. Nieopodal przez mroczny juz las wloklo sie wiele ton zelastwa.

- Chodzmy tam - poprosila cicho Diunka. To byly jej pierwsze od kilku szczesliwych godzin slowa, pewnie juz zmarzla i chce do domu...

Robaczek zdrowego rozsadku drasnal Klawa ostra luska: ona nie czuje zimna. Zwykla dziewczyna zmarzlaby, ale nie Diunka...

Precz, rozkazal robaczkowi. Zdjal kurtka, narzucil na ramiona Diunki i przechwycil jej wdzieczne spojrzenie. Od razu poczul w duszy cieplo - zmarzla, dziewczyna... Zmarzla, bidula...

Jakis czas szli na chybil trafil. Zmierzch zgestnial, zrobilo sie wilgotno, od ziemi wolno podnosila sie mgla, potem znowu rozlegl sie stukot kol, blizej, nieco z lewej. Klaw przyspieszyl. Diunka potknela sie.

- Nie jestes zmeczona? Bo jesli tak, to moge cie wziac na plecy, jak plecaczek... To jak?

- Nie-e...

- Jak chcesz...

Po dziesieciu minutach pojawily sie odlegle, owiniete w mgle ogienki.

To nie byla stacja, ani nawet przystanek - raczej rozjazd. Cztery... nie, szesc par zwilzonych mgla szyn, masywna zwrotnica, niemal niewidoczna w mgle budowla - ni to barak, ni to warsztat. Oddzielnie domek droznika, kilka razy zaszczekal zachrypniety pies.

W dziecinstwie Klaw bal sie kolei. Zbyt mocno wybujala fantazja nie pozwalala mu spokojnie patrzec na wielotonowe kola, grzmiace na zlaczeniach szyn - od razu podsuwala pod nie rece i nogi, a czasem nawet glowy.

- Tu nawet elektryczka sie nie zatrzymuje - powiedzial z zalem. - Chodzmy, Diuneczko, rozpytam, jak sie stad wydostac...

- A moze zostanmy tu? - powiedziala Diunka szeptem.

Klaw nie uslyszal dobrze co powiedziala:

- Co?

- Do rana - metne swiatlo latarn odbilo sie w rozblyslych na chwile oczach. - Do switu...

- No - wzruszyl zaklopotany ramionami. - Moze tak sie stanie, jak nie bedziemy mieli wyjscia... Ale przeciez w nocy jest zimno?

- Nie - powiedziala Diunka.

W jej glosie rozbrzmiewala taka pewnosc, ze Klaw zmieszal sie.

W domku droznika nie bylo nikogo, pies ponuro warczal na lancuchu, a do drzwi ktos przyszpilil kartke: „Jarusz, poszlem do dziewiontej, zanies hlopakom do garazy”. Klaw stal i stukal chwile, potem machnal reka i poprawil sobie humor mysla, ze skoro niedaleko sa garaze z „hlopakami”, to i samochod sie znajdzie.

- Diunka?..

Gdzies daleko zrodzil sie grzmiacy halas, na razie jeszcze niewyrazny, ale zblizajacy sie. Pociag.

Klaw rozejrzal sie. Ciemnosc i mgla zgestnialy niemal jednoczesnie, jakby sie umowily i Klaw nie widzial juz malego peronu, obok ktorego, zgodnie z umowa czekala Diunka. Biale latarnie nie swiecily i swiecily sie, zadowolone z siebie i kompletnie bezuzyteczne. Jak bielma, pomyslal Klaw i zrobilo mu sie nieprzyjemnie.

Niejasny halas przeszedl w drobny werbel z kol, ciezkie brzeczenie szarpiacych sie zlaczy i buforow. Klaw poczul, jak drza szyny pod nogami i odruchowo zapytal siebie, po jakim torze jedzie pociag.

Stukot kol stal sie grzmotem. Mgla smierdziala zelazem i spalenizna; Klaw natknal sie piersia na cos zimnego i kamiennego, ze zdziwieniem rozpoznal w tym czyms peron. Nie taki znow niski, jak sie wydawalo.

Oburzonym swiatlem uderzyly trzy rozjarzone slepia, przebily kurtyne mgly, ujawnily, ze wije sie strugami jak kisiel. Hardy ryk omal nie rozerwal Klawowi uszu; jednym susem wskoczyl na peron i odskoczyl od jego krawedzi.

Pociag pedzil, nie zamierzajac zwalniac z powodu takiego malenstwa jak rozjazd, pewnie byl to bardzo wazny, pewny siebie pociag. Pewnie maszynista dowiedzial sie droga radiowa, ze droga jest otwarta i wolna, ze droznik poszedl do „chlopakow” do garazy, a zakochana parka, petajaca sie we mgle po nocnych torach, w ogole sie nie liczy...

Klaw drgnal:

- Diunka!

Jego glos niemal utonal w huku.

To byl pociag pasazerski, dalekobiezny, nad glowa Klawa przemykaly oswietlone okna, blade plamy swiatla rozmazywaly sie po drzacym peronie, po zardzewialym plocie, po trawie i krzewach,

Вы читаете Czas Wiedzm
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату