a w pewnej odleglosci stala, podstawiwszy mglistym plamom twarz, nieruchoma kobieca postac.
- Diunka...
Huk ustal. Klaw odruchowo dotknal rekami uszu; stukot kol oddalal sie nienaturalnie szybko, jakby tonal w wacie.
- Hej?
Diunka stala nieopodal. Widzial tylko goraczka blyszczace oczy.
- Idziemy, Klaw... Zlaz, idziemy...
Zeskoczyl, niemal skrecajac sobie stope. Usilowal zlapac ja za reke - ale schwytal pustke.
- No chodz...
Gdzies daleko ryknela lokomotywa i Klaw poczul - czy moze mu sie wydawalo? - jak zadrzaly, zawibrowaly niewidzialne w ciemnosci szyny.
Wydawalo mu sie, ze z jej oczu bije wiecej swiatla niz z latarn, tonacych we mgle. Zrobil krok w kierunku tego swiatla jak zauroczony; w glosie Diunki slychac bylo wyrazne zniecierpliwienie:
- Chodzmy...
Poslusznie ruszyl za nia, przeskakujac i przekraczajac zaskakujaco wysokie podklady, starajac sie nie stanac na sliskich, jak lodowe zebra, paskach szyn. Odglos pociagu nie zblizal sie - ale i nie oddalal rowniez, metne swiatelko, majaczace przed nimi, z cichym zgrzytem zmienilo miejsce: automatyczna zwrotnica zmienila kierunek drogi.
Klaw nie widzial Diunki. Wyczuwal jej obecnosc - tuz przed soba.
Potem Diunka odwrocila sie, jej oczy jakims cudem byly widoczne w ciemnosciach.
- Klaw... ja... ciebie...
- Ja tez - powiedzial szybko. - Kocham cie, Diuneczko... Poczekaj!
Trzy biale slepia, nieco oslepione przez mgle wynurzyly sie znikad, i znikad zwalil sie potworny huk. I niemal razem z nimi - ryk, od ktorego wszystkie wnetrznosci Klawa zwinely sie w jeden ciasny wezel.
Zbyt duzo czasu minelo mu na rozmyslaniach, gdzie sie rzucic, w prawo czy w lewo. Lokomotywa miala ogromna jak wieza, ciemnoczerwona morde z dwoma fosforyzujacymi paskami, szerokim i waskim. Klaw zobaczyl na srodku zelaznego pyska okragly emblemat fabryki maszyn. Krata wysuwala sie do przodu jak metalowa broda, oto wali sie ludzkie cialo, ped wciaga je pod krate. Pod grzmiacy, kruszacy kosci, mielacy cialo brzuch...
Mgla. Nie widac gwiazd.
Lezal na brzuchu, obiema rekami wczepiony w kepke ubieglorocznej trawy, a obok niego, moze dziesiec centymetrow od niego, zelazo walilo o zelazo. Tak, ze drzala ziemia, wraz z lezacym na niej czlowiekiem.
Zdazyl zeskoczyc ze szlaku swojego losu. O ile to wlasnie los pojawil sie w postaci ciezkiego towarowego, ktory potrafi skradac sie niezauwazalnie.
* * *
Niemloda kobieta w lekarskim kitlu, ze zwyczajna, nie zapadajaca w pamiec twarza dlugo przenosila wzrok z rozbitej szyby auta na opuchnieta twarz Iwgi. I znowu na wybite szklo.
- Czy potrzebna jest pomoc? Mieliscie wypadek?
- Pani Sat, jestesmy pani bardzo wdzieczni. Dziewczyna czuje sie juz lepiej; prosze dopilnowac, by straznik przy bramie sprawdzal dokumenty u wjezdzajacych tu osob.
- Ale, patronie, on pana poznal...
- Prosze mu wyjasnic, ze powinien zadac przepustki od wszystkich. Absolutnie i bez wyjatku; ja teraz zejde na dol, dziewczyna pojdzie ze mna i bedzie nam potrzebny przewodnik z kluczami.
- Moge sama...
- Jesli nie sprawi to pani klopotu.
Czekali jakies trzy minuty, poki kobieta wyjmowala z sejfu brzeczaca wiazke kluczy, a potem z wysokiej szafy - dwa biale fartuchy. Nakrochmalona tkanina pachniala srodkami dezynfekujacymi. Iwga zacisnela zeby, podwijajac za dlugie rekawy.
W korytarzu zapach stal sie jeszcze silniejszy, Iwga od dziecka nie znosila woni osrodkow medycznych. Rozsiane swiatlo bialych jarzeniowek, donice z nienaturalnie soczysta zielenia i do blysku wymyte linoleum.
- To jest szpital?
- Tak. Potem ci wyjasnie, co to jest.
Glowe wypelnil nowy atak bolu. Iwga nie wytrzymala, podniosla reke do skroni. Za korytarzem byly schody, prowadzace w dol; dwaj mlodzi chlopcy w fartuchach, trzeszczacych na mocnych ramionach - ich postawy byly jednoczesnie ostrzegawcze i zrelaksowane. Na widok kobiety z kluczami obaj wyprostowali sie, widzac inkwizytora - staneli na bacznosc.
- Tu sa strome schody, wez mnie pod reke.
Iwga poslusznie chwycila go za lokiec; pierwszy moment dotkniecia znowu zaowocowal lekkim uderzeniem, slabe elektryczne wyladowanie. Nie nieprzyjemne. Nawet jakies uspokajajace...
Kobieta otworzyla drzwi. Potem jeszcze jedne i po chwili jeszcze jedne. Za duzo tych zamkow. Podejrzanie duzo. Za bardzo blyszcza niklowane klamki. Zielen w wazonach pachnie srodkami dezynfekujacymi.
Korytarz byl krotki i gluchy, konczyl sie sciana. Po prawej i po lewej byly drzwi, ktorych Iwga juz nie liczyla. W kazdych drzwiach bylo zamkniete okienko, mocno przypominalo to wiezienie. Iwga drgnela.
Kobieta uchylila zaslonke na drzwiach. Zajrzala, popatrzyla pytajaco na inkwizytora. Ten skinal glowa:
- Prosze otworzyc.
Drzwi otworzyly sie bezszelestnie. Jakby nie byly ciezkimi pancernymi drzwiami, a drzwiami, powiedzmy, do sypialni. Dobrze naoliwione zawiasy i zamki...
- Iwgo, podejdz tu.
- Nie chce.
- Popatrz. Powinnas.
Poczula rece na swoich ramionach, zostala ustawiona przed progiem. Won srodkow dezynfekujacych byla tu jeszcze silniejsza, ale to powietrze mialo rowniez inny, niedobry posmak. Stechle powietrze, jak w pokoju ciezko chorej osoby.
Pokoj wydal sie Iwdze duzy, jak sala balowa i tak samo pusty. Poza piecioma... nie, szescioma lozkami, stojacymi wzdluz sciany. Pod szarymi kocami - zarysy skreconych cial. Wygolone glowy na bialych poduszkach, jedno lozko puste, zieje pasiastym materacem.
- Mozemy wejsc.
Wcale tego nie chcac, Iwga martwym chwytem wczepila sie w lokiec towarzysza:
- Kto... to?
- Popatrz.
Piec kobiet lezalo w jednakowej pozycji - podciagnawszy kolana do brzucha. Cala piatka miala szeroko otwarte, metne, bezmyslne oczy. Zadna z nich nie zareagowala jakkolwiek na gosci - nijak. Na rozchylonych wargach polyskiwala slina.
- Nie boj sie, Iwgo.
- Moge stad odejsc?
- Tak. Chodzmy.
Przewodniczka oczekiwala na nich w korytarzu. Inkwizytor skinal:
- No tu i tu wchodzic nie bedziemy... Tam jest to samo. A tu, pani Sat, prosze otworzyc. Iwgo, chce cie poznac z...
Pokoj byl znacznie mniejszy niz poprzedni; w fotelu, przypominajacym dentystyczny, siedziala kobieta z ogolona glowa; miala otwarte szeroko oczy i nieobecna, jaka rozmyta twarz. W pierwszej chwili Iwga miala wrazenie, ze spojrzenie kobiety utkwione jest we wchodzacych, w rzeczywistosci kobieta nie miala w ogole spojrzenia. Blekitne, w odcieniu nieba, oczy przypominaly szlifowane szkielka, na szczuplych ramionach wisiala bezksztaltna ciemna sukienka. Ogolona glowe przykrywala czarna czapeczka.
- Witaj, Timo - powiedzial inkwizytor, a w jego glosie rozbrzmiala najprawdziwsza czulosc. - To jest Iwga.
Kobieta nie odpowiedziala. Jej rece bezwolnie lezaly na podlokietnikach, ladne dlonie ze szczuplymi palcami i krotko przycietymi paznokciami.
- Nazywa sie Tima Lcus... - glucho powiedzial inkwizytor. - Neurochirurg. Jedyna ze znanych mi wiedzm, ktora zdobyla wyksztalcenie i odniosla sukcesy w nauce.
- Wiedzma?!
- Tak. Byla wiedzma... Jej ukochany postawil warunek... nie chcial ozenic sie z wiedzma, a ona przysiegla, ze spelni ten warunek. Widzisz, proby pozbawienia wiedzmy jej wiedzmactwa trwaja nie od wczoraj. I nie od czterech lat, kiedy ja i Tima rozkrecilismy... program. I nie od czterystu lat...
Iwga znowu popatrzyla na kobiete w fotelu. Jej piers unosila sie lekko w rytmie oddechu - i tyle. Inkwizytor przykryl dlonia jej dlon na podlokietniku - nic sie nie zmienilo. Nawet rzesy nie drgnely. Roslina.
- Wiedzmactwo... Kompleks wlasciwosci, ktory nazywamy wiedzmactwem jest tak mocno spleciony z wlasciwosciami osoby, ze zabijajac wiedzme, zabijamy osobowosc. W sumie w tym programie wzielo udzial pietnascie kobiet. Na czele z Tima; wszystkie, rzecz jasna, dobrowolnie i z nadzieja. Wszystkie mialy wazkie powody... Szczegolnie Tima. Bo, widzisz, ona kochala.
Iwga gleboko zaczerpnela powietrza. Inkwizytor usmiechnal sie niewesolo.
- Tima... Wspanialy umysl. Zelazna wola. Uroda. Przyjrzyj sie, nawet teraz to widac. W przededniu operacji zartowala, kpila ze mnie, niezdecydowanego.
Zamilkl. Popatrzyl w nieruchome oczy siedzacej kobiety odwrocil spojrzenie:
- Z pietnastu pacjentow zyje dziewieciu. Wszyscy w takiej oto postaci. Na zawsze.
Teraz rozumiesz? - Iwga milczala - Oto o co prosilas mnie dzis rano. Oto co mialas na mysli krzyczac, ze klamia Teraz rozumiesz czy nie?
Bylo bardzo cicho, nawet pani Sat nie pobrzekiwala swoimi kluczami na korytarzu.
- Tak - wychrypiala Iwga.
Reka inkwizytora delikatnie uscisnela dlon siedzacej w fotelu kobiety.
- Do widzenia, Timo. Mam nadzieja, ze... jest ci dobrze.
Droga powrotna uplynela w milczeniu. Iwga ponownie rozbolala glowa, zgrzyt kluczy w zamkach echem odbijal sie od czubka glowy zmuszal do pochylania glowy i wzdrygania. Inkwizytor pozegnal sie z pania Sat, ochroniarz, czerwony jak pomidor, przymierzal sie do sprawdzenia jego przepustki, inkwizytor osadzil go, oswiadczywszy, ze umarlemu oklady nie pomoga. Gorliwosc jest potrzebna przed, a nie po...
Przez rozbite okno wpadal chlodny wiatr. Iwga wlazla z nogami na tylna kanape samochodu, zwinela sie i rozplakala