* * *
- Nie opowiadaj. Wiedzmy sa pozbawione pewnych praw obywatelskich, ale nie prawa do zawodu.
Iwga z trudem powstrzymala sie, by nie zrobic miny. Zadziwiajace, jak malo wiedza ludzie na wysokich stanowiskach o zyciu, przechodzacym po prostu pod nozkami ich wysokich stolkow.
Powiadaja ludzie: „Zaczely sie wspomnienia - witaj, starosci!” Ona, Iwga, zasluzyla sobie dzis na tytul honorowej staruszki, te jej wspomnienia przypominaja szmaty, przechowywane w naftalinie pod kluczem. Glupio wyciagac je na swiatlo dzienne.
I tym bardziej glupio odczuwac z tego powodu zadowolenie.
Zawsze najgorsza dla niej gra byla zabawa w szczere odpowiedzi. Bo musiala przez caly czas milczec i ludzie zaczynali sie na nia gapic z ukosa...
A potem nauczyla sie klamac. Zupelnie otwarcie klamac w odpowiedzi na szczere pytania. I wszyscy ja pokochali. Uwierzyli...
- Nie mialem pojecia, ze istnieje taka gra.
- Istnieje... Popularna zwlaszcza wieczorami. Kiedy w sypialni jest piec dziewczyn i maja ochote poplotkowac przed snem. Albo kiedy wszyscy troche sobie wypija...
Inkwizytor pochylil glowe; siedzial teraz bokiem do niej, na podswietlonym cyferblacie sciennego zegara Iwga widziala polowe jego twarzy. Z opuszczonym kacikiem ust.
Wlasciwie, po co mu ona to wszystko opowiada? Dlaczego go to interesuje?
Zawodowa ciekawosc. Ilez takich spowiedzi przypada na jeden jego nielatwy roboczy dzien...
Z jakiegos powodu przypomniala sobie ogromne loze w tamtym jego mieszkanku, pole bitewne, pokryte sniegiem czystej poscieli.
- A pan tak przez caly czas zyje...
Pytanie wyskoczylo samo, wypowiedziane do polowy - uswiadomila sobie Iwga - nie da sie wcisnac z powrotem. Slowa to nie makaron, do ust nie wlaza.
Pauza przeciagnela sie. Iwga przelknela sline.
- No? Jak, mianowicie, zyje?
Westchnela jak skazaniec.
- Przez caly czas pan tak zyje? Slyszalam, ze inkwizytorom nie wolno sie zenic.
Oczekiwala kazdej reakcji: kpiny, obojetnosci, paskudnej ironii. Ale inkwizytor tylko odwrocil glowe i Iwga wymamrotala przeprosiny:
- Ja... przesadzilam. Przepraszam...
Klaudiusz usmiechnal sie. Moze rozsmieszyl go jej strach.
- To nie bylo wcale jakies szczegolne pytanie.
(DIUNKA. MAJ)
Krata oddzielajaca dom od strychu nie miala klodki.
W calkowitej ciszy przeszli obok betonowego pudla, w ktorym warczaly i hurkotaly dwa silniki slabych wind, przeszli obok niskich drzwi z duza gospodarcza klodka, weszli po starannie pomalowanej drabinie i wynurzyli sie w wilgoci wiosennego wieczoru. Dwadziescia piec pieter nie przyblizyly ich do gwiazd - a zreszta, bylo tych gwiazd cos ze dwie czy trzy; po ciemnym niebie pelzly, stale zmieniajac kontury, postrzepione farfocle szarych oblokow.
Kiedys byl tu barek. Teraz zostal po nim tylko zelazny szkielet plazowego „grzybka”, porzucony, bo niepotrzebny, pokrywajacy sie w milczeniu rdza; stare porecze tez korodowaly, dlatego Klaw nie opieral sie o nie.
Tu niepotrzebne bylo swiatlo. Cala fasada domu naprzeciwko zalana byla pstra migocaca reklama, twarz Diunki, widoczna w najmniejszych szczegolach, wydawala sie byc albo pomaranczowo-zolta, albo bzowa, albo zielona jak trawa. Klaw wiedzial, ze sam nie wyglada lepiej.
Diunka usmiechnela sie samymi kacikami ust.
- Cyrk...
Klaw zadygotal. Nie bal sie wysokosci, ale wiatr wydal mu sie nieoczekiwanie zimnym.
- Klaw... tak cie... kocham.
Nie wiadomo dlaczego drgnal. Polozyl zimne rece na jej ramionach:
- Diuneczko...
- Klaw...
- Diuneczko... - Szybko oblizal wargi. - A co by sie stalo, jakbym umarl? Co ty bys zrobila? Gdybym nagle...
Jej wzrok zmienil sie. Chyba zagoscil w nim strach.
- Wybacz - powiedzial szybko. - Ja...
- Nie boj sie - powiedziala szeptem, kolejna eksplozja reklamowych swiatel zabarwila jej twarz na kolor miedzi, wsciekle opalony, jak u Indianina. - Ty... nie... umrzesz... Nie boj sie...
Reklamowe swiatla mrugnely i zmienily sie; teraz dach zalewal ciemnoniebieski kolor. Twarz dziewczyny z blagalnie otwartymi ustami stala sie matowa jak... Jak ta plaskorzezba na ciemnym kamieniu na grobie. Klaw cofnal sie, ale rece Diunki juz owinely sie wokol jego szyi, usilujac go powstrzymac.
- Klaw... nie... opuszczaj... mnie...
Rece puscily. Diunka cofnela sie i w nowym bezdzwiecznym wybuchu swiatel Klaw zobaczyl, jak zwilgotnialy jej rzesy.
I chlasnela go ostra litosc.
- Ja cie nie porzuce... nigdy... dlaczego...
Diunka cofnela sie jeszcze troche. Z jej oczu niemal jednoczesnie wyplynely dwie ciezkie krople, ledwo widocznie kiwnela glowa. Jakby mowila: nic...
- Nie wierzysz mi?
Diunka cofnela sie jeszcze bardziej.
Co za idiota ze mnie, pomyslal Klaw. Wszystkie te leki i te wahania... Przeciez ona rozumie. Jakze musi byc jej ciezko - za kazdym razem czekac na mnie i za kazdym razem bac sie, ze to koniec, ze juz nie przyjde, ze sie wystraszylem, wyrzeklem?
- Diuneczko, przysiegam ci na wszystko, co mam. Przysiegam na zycie...
Wydawalo mu sie, ze dziewczyna odplywa od niego, jak we snie. Ze wyciagniete rece nigdy jej nie dotkna, chwyca tylko pustke...
Westchnal z ulga, dotknawszy wreszcie opuszczonych, podrygujacych ramion. Przyciagnal ja do siebie, zrobil krok do przodu, by objac i uspokoic:
- Ja nigdy...
Diunka uchylila sie leciutko. Odrobine przesunela sie w bok. Niemal niewidoczny ruch...
Pod jego stopami plynela, wyplywajac na chodniki, mrugajac swiatlami i wymieniajac klaksony, nocna ulica. Stado samochodow, ludzkie postacie przed wystawami, malutkie jak mrowki na piasku.
Powietrze zrobilo sie geste i nie przestalo wplywac do jego spazmatycznie otwartych ust. Miedzy nim i pustka nie bylo nic. Nie bylo posrednikow. Sam na sam...
Ulica zlala sie przed oczami w pstra tasme. A dach wolno, jakby niechcacy, pochylil sie. Chcac zrzucic czlowieka - jak precelek, przyczepiony do skraju blachy precelek.
Zobaczyl siatke przewodow, ktorych nie widzial wczesniej. Rowny szereg porcelanowych izolatorow, pieciolinia z czarnych napietych nici... Zobaczyl papierek z cukierka, wdeptany w asfalt tuz obok wymyslnego w ksztalcie kubla. Nie mozna zobaczyc papierka z takiej wysokosci, kiedy zlewaja sie przed
oczami twarze ludzi i kolorowe pudelka samochodow - ale Klaw zobaczyl.
Dach pochylil sie mocniej; nie da sie przytrzymac powietrza. Wsysajaca pustka. Oslizly lej nieuniknionego upadku. Kiwnal sie do przodu. Jeszcze pol kroczku. Pod stopami juz chyba nic nie ma... Nie ma oparcia, a nie da sie przytrzymac powietrza. Ziemia przyciaga...
Zauroczony, pokorny, nie mogacy stawic oporu pustce Klaw balansowal na skraju dachu; sciany domow zwieraly sie jak studnia, a na jej dnie plynela ulica. Morze swiatel...
I wtedy bezdzwiecznie rozwrzeszczal sie wewnetrzny ochroniarz. Niewidoczny, trwale wpakowany w mozg, przez ostatni tydzien dwukrotnie ratujacy Klawowi zycie. Osrodek ochronny, budzacy sparalizowana wole. Ostry i zly instynkt samozachowawczy.
Nie!..
Skraj dachu, ktory stal sie grania, drgnal pod stopami. Klaw kiwnal sie.
Zamiast ulicy mignela przed oczami sciana domu z naprzeciwka, sciana oklejona reklamami...
Odrzucil siebie od krawedzi. Odrzucil od wylomu w zardzewialej barierce.
... i od razu zobaczyl niebo. Trzy metne gwiazdy w lukach miedzy oblokami. Przez krotka chwile wydawalo mu sie, ze lezy na dole, na asfalcie, patrzy w niebo krystalizujacymi sie oczami, a dookola, ubrudzeni jego krwia, wrzeszcza! Odskakuja przechodnie...
Ale lezal na dachu. Blizszego do gwiazd o dwadziescia piec pieter. A nad nim pochylala sie jedna-jedyna twarz, a swiatlo reklamy nadawalo jej trupio-zielona barwe.
W wilgotnych oczach zamarl niezrozumialy, ale calkiem wyrazny, odstraszajacy wyraz.
* * *
A przeciez nawet mu do glowy nie przyszlo, ze tak wyglada w jej oczach. Stary wyrachowany piernik, starannie oddzielajacy siebie-zimnego-urzedasa od samego siebie, ale chutliwego- bydlaka-w-stercie-sterylnych-przescieradel. Dobrze przynajmniej, ze takie zycie uwaza za nienormalne; Fedora, na przyklad, uwazala taki stan rzeczy za najzupelniej naturalny. Wolny, bogaty, wladczy - ma prawo.
Westchnal, odganiajac ostra ochote na papierosa. Ciekawe, ze lisica Iwga tak szczerze ceni spokojnie rodzinne zycie; takie marzenia nie sa norma u wiedzm. Z reguly...
Przeklety Julek. Przeklety Nazar.
Klaudiusz wypuscil jej reke i wstal. Zmarszczyl sie, czujac nieprzyjemny smak w ustach - za duzo nerwow. Pozdrowienia od pieciu niezapomnianych balerin, nawet ich nie przesluchiwal, oddal Glurowi. Nie dlatego, ze sie boi. Chociaz nie, to tez. Boi sie nie wytrzymac i chocby odrobinke, ale sie zemscic. Za ten przeklety koszmar, kiedy strach wypelzal uszami, a te piec nie dajacych sie zlamac gnid napieralo i napieralo, gniotac i za chwile mogac rozerwac go na strzepy...
A przeciez wiedzial, od samego poczatku wiedzial, ze trzy aktywne wiedzmy sa bezczynne nie z altruistycznych pobudek. Dziwne, ze pistolet miala tylko jedna, co mialy te pozostale?
Torka... moze Torka uratowala mu zycie.
- Piec przeciwko jednemu, Iwgo... Mimo wszystko nieco wiecej niz bym chcial.
Dziewczyna poderwala sie:
- Slucham?
- Nie, nic. - Podszedl do okna i odsunal zaslone, wpuszczajac do pokoju przywiedly swit. - Wiedzmy bardzo rzadko sie lacza, Iwgo. Kazda wiedzma zyje samotnie... Ale kiedy nagle wstepuja w alianse - otrzymujemy, na przyklad, epidemie w Riance. A madry inkwizytor musi zrozumiec, o co tym francom, wybacz mi, dziewczyno, chodzi, kiedy dzialaja wespol.