- Idziemy...

- To byl dobry lum - powiedziala Iwga szeptem. - I calkiem nieduzo bral za pocieszenie. Wiec on mowil, ze wina istnieje tylko w naszej swiadomosci, ze nie powinnismy nia siebie obciazac...

- Idziemy, Iwgo.

Gesi czekaly na Wielkiego Inkwizytora za progiem; Iwga zrobila krok do przodu, podnoszac precik. Biale ptaki zalopotaly skrzydlami, zafalowala trawa przygnieciona pedem powietrza jak z wirnika smiglowca - ale Klaudiusz przeszedl obok, zupelnie zapomniawszy, ze powinien sie bac gesi. Iwga nawet odczula cos na ksztalt rozczarowania; do samochodu zostalo dwadziescia krokow... osiemnascie krokow... siedemnascie...

- Nigdy nie widzialam - powiedziala Iwga szeptem - czlowieka, ktory moglby przez trzydziesci lat kogos tak pamietac... tak pamietac. Ja, jak sie okazuje, nigdy nie wierzylam starym bajkom o wiecznej milosci...

- Jestes sentymentalna, Iwgo.

- Nie.

- Tak... To nie jest bajka. To nie jest wesole. I najprawdopodobniej to nie byla zadna milosc.

- Bedzie sie pan smial, ale ja...

Zamilkla.

Szeroko otworzyly sie niklowane drzwi:

- Niech zginie zlo, patronie...

Zapach wody i trawy zastapila won rozgrzanego wnetrza. Kierowca pospiesznie zawrocil, reka Klaudiusza siegnela do telefonu - ale po drodze sie rozmyslila. Moze Wielki Inkwizytor uznal, ze odsunie powrot do obowiazkow jeszcze o trzy minuty; jego dlon jakby mimochodem legla na dloni towarzyszki podrozy:

- Co chcialas powiedziec, Iwgo? Dlaczego mialem sie smiac?

Milczala, przygryzajac warge. Jej dlon wilgotniala i wilgotniala. I stawala sie goraca, lepka - dobrze by bylo, zeby Klaudiusz tego nie zauwazyl.

Teraz juz nie powie.

Nie przyzna sie, jak wiele dla niej znaczy jego zaufanie. Ze wszystkie sekrety Inkwizycji nie sa nic warte w porownaniu z ta dziwna tajemnica z jego zycia. I jak gleboko szanuje te jego tajemnice.

Rozdzial 10

Mlodzieniec przyjechal z daleka. Do akademika, w ktorym od trzech dni zajmowal twarde lozko, do uniwersytetu, gdzie czekala na niego surowa komisja egzaminacyjna, mial dwadziescia minut spacerkiem, ale wyszukal w kieszeni monete i wszedl pod sklepienie metra. Nie dlatego, by mial niepotrzebne pieniadze, nie dlatego, ze jakos specjalnie sie spieszyl, po prostu nie potrafil sobie odmowic przyjemnosci. Podziemne krolestwo jeszcze nie stalo sie dlan nudna powszednioscia, bylo atrakcja.

Schodzac po szerokich schodach, zawilgoconych tysiacami stop, mlodzieniec nie wiedzial jeszcze, ze obleje egzamin. I co bylo nieprawdopodobne, nigdy wiecej w zyciu nie znajdzie w sobie dosc odwagi, by zejsc do metra. I ze wyjedzie do odleglego miasteczka, gdzie przez wiele jeszcze dziesiecioleci nikomu nie przyjdzie do glowy klasc pod ziemia tory. I stanie sie cichym buchalterem, ktory przezyje swoje zycie spokojnie i szczesliwie - jesli nie liczyc tych koszmarnych nocy, kiedy w odleglym halasie elektryczki slyszec bedzie stukot podziemnych kol...

Chlopak nie wiedzial, ze dzisiejsza jazda metrem odmieni jego los. Kupil kwadratowy bilecik i wsunal go w szczeline bramki.

Na stacji bylo ludno; szary pociag przyjechal po dziewieciu sekundach, tlum pospiesznie ulokowal sie w wagonach, mlodzian nie szukal nawet wolnego miejsca - te byly nawiasem mowiac zajete co do sztuki - od razu ustawil sie przy zamknietych szklanych drzwiach, prowadzacych do kabiny maszynisty. Mial szczescie - w bezowej farbie, pokrywajacej szklo, nieznani chuligani zdazyli juz wydrapac szczeline obserwacyjna, a to znaczylo, ze abiturient moze sobie popatrzec, jak mu na spotkanie pedza szyny...

Czuly glos zapowiedzial nastepna stacje. Pociag ruszyl, abiturient wstrzymal oddech. Przez kilka sekund po jego glowie kotlowala sie obrazoburcza mysl: a co by sie stalo, jakby zamiast egzaminow na ekonomie wziac i nauczyc sie fachu maszynisty pociagow metra?

W polowie odcinka pociag nabral niewiarygodnej z punktu widzenia chlopaka predkosci. Za oknami cienko spiewaly czarne przewody - w kazdym razie mlodziencowi wydawalo sie, ze to wlasnie one spiewaja. Cienkimi, dziecinnymi glosami. A potem szklane drzwi niespodziewanie uderzyly go w twarz i to tak, ze z oczu natychmiast poplynely lzy, a nos wypelnil sie goraca krwia. Pociag zahamowal tak gwaltownie, jak nigdy nie hamuja szanujace sie pociagi.

Ktos upadl. Na abiturienta zwalil sie duzy policjant, wracajacy z nocnej sluzby, a na policjanta - chuda kobieta w dzinsach. Wywrocila sie czyjas torba, po podlodze zaczely sie toczyc jablka, tubki pasty, pudeleczka z lekarstwami; tego wszystkiego mlodzieniec nie widzial - caly wagon chyba zwalil sie na niego, wdusil w szklane drzwi, zaraz zmiazdzy na placek...

Zaczely plakac, przekrzykujac sie, dzieci. Dluga wiache puscil policjant i wszyscy mezczyzni w wagonie odezwali sie bardziej lub mniej soczystymi wiazkami.

- Metro, zeby je...

- Drzewo wiezie, swolocz, czy co?

- Rece mu z dupy rosna, gnojowi?

- Po palcach depczesz, kurna! Palec zlamany, ja tego tak nie zostawie, ja mu cos tam gorzej jeszcze polamie...

- Cicho, dziecino, zaraz pojedziemy... Zaraz wyjdziemy, niech go cholera, pojedziemy autobusem, cicho juz, no cicho...

I wtedy abiturient, jeszcze przyklejony do szklanych drzwi, uslyszal rozmowe w kabinie. Gluchym zdlawionym glosem odzywal sie maszynista, metalowo - jego liczni rozdraznieni rozmowcy w glosniku:

- Dwudziesty siodmy, co sie tam u ciebie dzieje? Co sie dzieje?

Niezrozumiala odpowiedz.

- Na recznym tez? Nie otwieraja sie?

- Dwudziesty siodmy...

Rozpaczliwa wiacha.

- Dwudziesty siodmy, sluchaj uwaznie...

- Na szynach!.. Oj, mamo... Mamusiu...

- Dwudziesty siodmy?!

Podniecone glosy, przekrzykujace sie wzajemnie. Ciezki oddech, znowu przeklenstwa.

- Dwudziesty siodmy, spokojnie. Spokojnie, slyszysz mnie?..

- Mamus... ratuj, przebacz... Oj, nie trzeba, nie...

Abiturient slyszal rozmowy jako jedyny z pasazerow; prowincjusz, zaledwie piaty raz w zyciu jadacy metrem; stal, przycisnawszy ucho do szklanych drzwi i jego usta same rozciagnely sie do uszu. Z boku raczej nie wygladalo to na usmiech.

Pasazerowie zaczeli sie dusic. Pociag stal, nie bylo doplywu powietrza, ktos usilowal otworzyc okno, ktos wachlowal sie dlonia, ktos przestraszony uspokajal nie mniej wystraszone dziecko. Policjant w koncu odsunal chlopaka i mocno zastukal dlonia w metalowa futryne:

- Co tam sie dzieje? Spisz? Nie mozesz geby otworzyc i powiedziec ludziom, co sie dzieje?

Jakby w odpowiedzi na jego rozdraznienie w glosnikach rozlegl sie szelest. I zdlawiony glos, calkowicie niepodobny do czulego tenoru lektora zapowiadajacego przystanki - zdlawiony, niewyrazny glos wymamrotal do zaniepokojonych ludzi:

- Obywatele pasazerowie, kierownictwo metra przeprasza za niewygody zwiazane, powstale... beda usuniete. Minute cierpliwosci... cierpli...

I w tej samej chwili abiturient, przycisniety do sciany, i policjant, bezsilnie sciskajacy palke, i chuda kobieta, siedzaca na podlodze, i jeszcze inna, usilujaca pozbierac wywalone z torby rzeczy, ta - z placzacym dzieckiem na kolanach i wiele dziesiatkow schwytanych w pulapke kobiet i mezczyzn uslyszeli najpierw cichy, potem coraz bardziej bezczelny smiech.

Tak sie smieja ludzie, nie otwierajac ust. Niejawny rechot, ale taki triumfujacy, szydzacy, przepelniony zadowoleniem odglos. Slyszac go, cala zawartosc pociagu - od szczeniaka, przewozonego pod pacha grubego piegowatego chlopca, do samego maszynisty, noszacego dumne miano „dwudziesty siodmy” - wszyscy ci ludzie i zwierzeta, lacznie z mlodym abiturientem, wpadli w panike graniczaca z szalenstwem.

Ten tunel nie znal jeszcze takich dzwiekow, takiego rozpaczliwego krzyku. Takiego brzeku wybijanych okien; najsilniejsi, obdarzeni niezmiernym instynktem

samozachowawczym, zdolali wydusic okna, odepchnac kobiety i dzieci i wyskoczyc z zamknietej przestrzeni wagonow - zeby od razu wpasc pod kola, poniewaz pociag ruszyl.

Smiech nie cichl. Plynal ze wszystkich glosnikow i tam, na zewnatrz, slyszac ten smiech, ludzie kamienieli na ruchomych schodach. Same schody pod ich stopami nieruchomialy rowniez; kobiety w mundurach i policjanci z krotkofalowkami miotali sie, nie wiedzac kogo wzywac na pomoc; tlumy, oczekujace pociagow na stacjach, zbijaly sie w stado, usilujac mozliwie daleko odsunac sie od peronow - poniewaz wszystkie pociagi, znajdujace sie w tym czasie w tunelach, rozpoczely koszmarny korowod.

Abiturient, wcisniety w kat - a tylko w ciemnym kacie mozna sie bylo ustrzec rozdeptania przez dziesiatki ciezkich stop - widzial, jak przelatuja za oknami stacje. Bialy wybuch, zmiana tonacji w piesni przewodow i znowu krzyk, i znowu huk, i kompletna ciemnosc, poniewaz swiatlo w wagonie dawno temu zgaslo... I wczepieni w siebie ludzie, i mocny, ostry fetor czyichs odchodow oraz smiech, przenikajacy nawet przez zacisniete na uszach dlonie. Smiech, narzucajacy pokore. Poczucie beznadziei. Koniec...

„Incydent w metrze” trwal dwadziescia dwie minuty, potem kobiecy glos, smiejacy sie w glosnikach, pogardliwie prychnal na zakonczenie - i odszedl. Oddalil sie.

Potem, kiedy oddzialy obrony cywilnej zeszly do tuneli, kiedy zdolaly ugasic pozary, kiedy pociagi z powybijanymi oknami udalo sie doprowadzic do stacji i ruszyly do gory nosze z poszkodowanymi - wtedy w strumieniu ledwo trzymajacych sie na nogach ludzi, pod blekit nieba tego przekletego dnia wydostal sie mlody abiturient, milosnik metra. Wlokl sie po ulicy, nie zauwazajac, ze ma mokre spodnie; jego zeznania, zapisane na sluzbowa wideokasete, po czterdziestu minutach trafily przed oblicze Wielkiego Inkwizytora. Trafily w liczbie wielu innych, jednakowo poplatanych i bezwartosciowych.

Jutro mlodzieniec wroci do domu.

A za tydzien wylysieje, jak kula bilardowa. Z powodu straszliwego stresu.

Chociaz, jak sobie tak pomyslec, to po co buchalterowi wlosy?

* * *

Starszy pan czul sie zle od samego rana. Swieto bylo zagrozone; ale piecioletni wnuczek, juz zamierzajacy urzadzic w domu piekielna awanture, ucichl po rozmowie z matka. Malec, ledwo siegajacy glowa ponad stol, po raz pierwszy mogl swiadomie zestawic w umysle „chce na festyn” z „dziadek zle sie czuje” i dokonal wyboru: podporzadkowal sie, pogodzil. Dziadek rozczulil sie. Dziadek wzial sie w garsc, polozyl pod jezyk mocno pachnaca tabletke i poprowadzil wnuka na niezwykle widowisko - tradycyjne wyscigi balonowe.

Juz wczoraj mowilo sie, ze w zwiazku z ostatnimi wydarzeniami w Wiznie wyscigi beda odwolane, ale juz wczoraj dziadek wiedzial, ze tak sie nie stanie. Zbyt duze pieniadze lataja podczas owych wyscigow, zbyt duze pieniadze znajduja sie na reklamowych stendach, zbyt wiele szanownych krajow przyslalo na swieto swoich reprezentantow, zbyt powazna rzecza jest tradycja, nie mozna jej, ot tak sobie, zmienic...

Bilety byly kupione z wyprzedzeniem. Niedrogie, ale znosne - bez wstawania z drewnianej trybuny mozna

Вы читаете Czas Wiedzm
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату