bylo obejrzec wieksza czesc pola. A chlopiec, stojac na kolanach dziadka, widzial wszystko na swiecie, a kiedy balony wystartuja, to widzami stana sie wszyscy, nawet ci, co nie kupili biletow i stoja za ogrodzeniem, za gestym - danina ostroznosci - szpalerem policjantow z tarczami i palkami. Chlopiec na dziadkowych kolanach krecil szyja, nie wiedzac na co najpierw skierowac wzrok: na parade zalog, skladajacych meldunek Przewodniczacemu Towarzystwa Balonowego, czy na uzbrojonych wujkow w ladnych mundurach, w helmach, z gwizdkami, radiostacjami i pistoletami...
Starzec westchnal. Swieze powietrze, slaby wiaterek - poczul sie znacznie lepiej. Niemal nie czul serca i wiedzial, ze to dobrze tak sie nie rozklejac. Przeciez wnuk jest taki szczesliwy...
Sygnal startu.
Liny, utrzymujace do tej chwili na ziemi wszystkie te niewyobrazalnie kolorowe konstrukcje, z widoczna ulga puscily; trybuny rozwrzeszczaly sie, witajac ulubiencow, dajac upust przepelniajacej je radosci i wylewajac ja w bezchmurne tego dnia niebo. Zachwyt, wywolany egzotycznym widowiskiem, glosna muzyka i swietna pogoda zaowocowaly powszechna nieokreslona wesoloscia; chlopiec deptal kolana dziadka, wrzeszczac i podskakujac, oszolomionym wzrokiem odprowadzajac pstre balony, wznoszace sie coraz wyzej i wyzej - zreszta i sam staruszek, od wielu dni przebywajacy w gluchej depresji, poczul swieze dotkniecie wiatru.
- Leci! Leci! „Jastrzab” jest najwyzej, patrz, dziadku!..
- Drodzy widzowie, wlasnie zaczal sie pierwszy etap wyscigu, wiec z zamierajacym sercem obserwujemy...
- Dziadku, patrz, a ten czerwony ma ogon!.. A tam helikopter lata, dziadku, tam helikopter lata! O, zobacz...
Niebo rozkwitlo.
Balony wznosily sie coraz wyzej i wyzej, od czasu do czasu na trybune padal cien - wtedy dziadek z wnukiem widzieli slonce, przebijajace przez cienka, roznobarwna tkanine. Balony odwracaly sie, wily sie reklamowe szarfy - tlum gapil sie z zapartym tchem na pomyslowe wybryki organizatorow. Balony szybowaly, zlewajac sie z blekitem albo jaskrawie odbijajac sie od jego tla - boki wielu z nich zmienialy barwy w zaleznosci od temperatury, wiatru, nie wiadomo od czego jeszcze; grzmiala orkiestra deta, ktos wystrzelil race i zostal od razu usuniety z terenu zawodow za zlamanie przepisow. Wydzieral sie do mikrofonu komentator - staruszek nie sluchal go, pochloniety widowiskiem. Jesli mnie tak to bierze, jesli mnie sie tak podoba, to jak musi przezywac to dzieciak?..
W tej samej chwili najwiekszy i najwyzej wiszacy balon, reprezentujacy chyba ogromna fabryke obuwia i nazwany „Jastrzab”, zjezyl sie, jak zgnila grucha i zaczal raptownie tracic wysokosc.
Jeknely wystraszone trybuny. Balon opadl tak nisko, ze spod pomalowanego kosza na wszystkie strony prysneli gapie - na szczescie, daleko za ogrodzeniem, tam, gdzie nie bylo trybun i bylo mniej ludzi; niemal dotknawszy ziemi, balon nagle blyskawicznie nadal sie ponownie, i ludzie zaczeli krzyczec z zachwytu - w jego konturze wyraznie widac teraz bylo twarz klowna; z okraglym nosem i sterczacymi uszami, z rozciagnietymi w wesolym usmiechu ustami.
- To ci numer - powiedzial dziadek. - Wczesniej niczego takiego... patrz-patrz, wczesniej niczego takiego tu nie robili!
Komentator, ktory powinien byl w tym momencie rozjazgotac sie entuzjastycznie, nie wiadomo dlaczego milczal, natomiast glosniej zagrzmiala orkiestra; „Jastrzab”, ktorego nazwa nie odpowiadala w tej chwili kompletnie ksztaltowi balonu, wzbijal sie coraz wyzej i rozdymal, az wkrotce byl wielki jak dwa „Jastrzebie” i ludzie na trybunach rozdziawiali geby, poniewaz balon, wydawalo sie, zajmowal pol nieba, inne wydawaly sie przy nim koralikami, drobiazgiem.
- Patrz-patrz! - powtorzyl dziadek. - Kiedys takich...
Trybuny zamilkly zdziwione.
Balony zachowywaly sie jakos dziwnie: jeden wirowal, wzbijajac sie i opadajac po mocno skreconej spirali, inny szamotal sie, bujajac koszem. Widac bylo, jak zaloga kurczowo wczepia sie w plasajace burty Trzeci balon splaszczyl sie, stal sie niemal nalesnikiem, czwarty wyciagnal sie jak sopel, piaty wirowal niczym bak, coraz szybciej i szybciej, nienormalnie szybko, a reklamowe tasmy wirowaly wraz z nim, jak siedzenia lancuchowej karuzeli...
„Jastrzab” ciagle rosl. Komentator milczal, dziadek oderwal wzrok od nieba.
Na srodku pola stal Przewodniczacy Towarzystwa Balonowego, twarz mial biala jak talerz. Twarz wykrzywiona przerazeniem.
Zaniepokojony staruszek zaczal sie krecic. Odwrocil sie do wnuka - i dlatego nie zobaczyl.
A warto bylo zobaczyc.
Chwile przed wybuchem „Jastrzab” zaplonal jak papier - i od razu pekl, miotajac na wszystkie strony nieba plonace strzepy.
Trybunom wystarczylo kilka sekund ciszy.
Kompletnej ciszy, w ktorej niepotrzebnie i swietokradczo huczala orkiestra; potem rowniez traby niespokojnie umilkly i, jakby doczekawszy sie pauzy, eksplodowal ogniem drugi balon - z odleglego zamorskiego kraju, zielony ze srebrem, i ogniste klaki posypaly sie na glowy skamienialych ludzi.
A potem wtracil sie do rozgrywki wiatr.
Wiatr najpierw podchwycil wrzask, jaki wyrwal sie jednoczesnie ze wszystkich gardel, zawinal go jak trabe powietrzna i podrzucil do gory - wraz z pozostalymi na niebie balonami. Te stracily sterownosc, zachowujac swoje barwy i lsnienie choinkowych zabawek, tak samo jak i one kruche; o zielone pole, zachowujace pamiec o niedawnej paradzie, ciezko gruchnal okopcony kosz z zaloga zniszczonego „Jastrzebia”, w powietrze wzbily sie grudy ziemi i wyrwana z korzeniami murawa - i dopiero wtedy ludzie na lawkach poderwali sie.
Szpaler policjantow, wstrzasnietych jak i reszta widzow, lancuch tych obwieszonych bronia policjantow wytrzymal pietnascie sekund. Ludzie rzucili sie do ucieczki, niemilosiernie depczac sie wzajemnie.
Dziadkowi wydawalo sie, ze tylko on patrzy do gory. Tylko on widzi, jak balony sa porywane wichrem - w ciagu pol minuty odlecialy potwornie daleko, byly juz nad miastem, nad dzielnicami mieszkalnymi i konsekwentnie, w rowno odmierzonych odcinkach czasu, wybuchaly, zmieniajac sie w postrzepione pochodnie, spadajace i spadajace...
Staruszek wyraznie zobaczyl swoje starutkie podworko. Mlodszego wnuka w wozku i swoja corke, jak zawsze rozwieszajaca pieluszki na plaskim dachu; ogien i smierc, walace sie z jasnego nieba...
Nic wiecej nie widzial.
Silny bol w sercu i zalewajacy wszystko mrok pozbawily go mozliwosci obserwacji...
Wielki Inkwizytor Wizny, przegladajacy potem wykaz ofiar, przeoczyl nazwisko pana Fedula, w swoim czasie wspanialego dyrektora trzeciego wiznenskiego liceum. Nie wiadomo, co poczulby Wielki Inkwizytor na widok tego nazwiska w zalobnym wykazie; ale nie zobaczyl go. Zbyt dluga byla ta lista.
* * *
Nadmiar przypraw szkodzi potrawie, jak mlodziencowi szkodzi czasem zbytek wesolosci... Kucharka wie, ze mnie odrzuca od zapachu kminku.
Panie moje najpierw tworza nie zabojstwo - chaos tylko. Farse, od ktorej krew scina sie w zylach, bawia sie jak kot z mysza, albo czerpia moze sile ze strachu przerazonych tlumow? Albowiem panie moje coraz silniejsze sa, i lud ucieka z miast, zaszywajac sie w lasach i wawozach, dziczejac...
... A kto wam powiedzial, ze wszechswiat, jakim go postrzegamy, bedzie niezmiennym na wieki?..
Jesli tak bede myslal, to i mnie samemu nie uda sie uniknac oskarzenia o wywrotowe myslenie.
Panie moje wiedzmy nie chca zmieniac wszechswiata; tak wilk, zyjacy w jednym zagonie z kurami, nie chce zmieniac otaczajacej go rzeczywistosci, on po prostu odzywia sie niezbednym mu pozywieniem...
Ciezki cien wisi nad dusza moja. Nie wiem, co bedzie jutro...
* * *
Wieczorem zaczela sie panika na dworcach.
Ludzie mowili, ze pewna jasnowidzka, juz od pol wieku zyjaca w wilgotnej piwnicy na przedmiesciu Wizny, dokladnie okreslila, ze nadchodzi „czas wiedzm” - co dla zwyklego mieszczanina oznacza koniec swiata. Ludzie mowili, ze wysocy panstwowi urzednicy wiedzieli o tym od dawna i przygotowali dla siebie schronienie - mowili tez, ze sam Wielki Inkwizytor ma za kochanke krolowa wiedzm.
Spikerom, uspokajajacym z ekranow telewizorow, nikt nie wierzyl. Byc moze dlatego, ze na dnie ich profesjonalnie zyczliwych oczu czaila sie panika; wszystkie nowiny, nawet te z najdalszych krajow, byly dziwnie podobne do kroniki wiznenskiego dworca.
Za bilet trzeciej klasy placono zlotem. Na peronach ryczaly wywozone za miasto dzieci - niemal wszystkie odczuly w tych dniach niejasny strach, wiele z nich, w tym dobrze wychowani uczniowie, budzili sie po nocach z krzykiem, na mokrym przescieradle; drogami ciagnely sznury samochodow i autobusow, letnia Wizna pustoszala w oczach.
Po ulicach snul sie czarny dym. Przeklete balony, uczestniczace w tradycyjnej gonitwie, zwalily sie na przedmiescie i wypalily cale kwartaly, cala sluzba przeciwpozarowa Wizny dzien i noc stawala na glowie. Pozary nie chcialy gasnac, a zdlawione, odradzaly sie; w te i z powrotem miotaly sie karetki z centrum medycznego. Pikiety i marsze protestacyjne zostaly zakazane decyzja Rady Panstwa - dlatego ludzi, ktorzy przyszli po obrone pod Palac Inkwizycji, rozpedzono strugami wody.
Przyroda, do tej pory obojetnie obserwujaca ludzka krzatanine, w koncu postanowila wniesc swoj udzial do zachodzacego: w srodek lata, niech nawet deszczowego i chlodnego, wdarl sie nagle przenikliwy jesienny chlod. Niczego nie podejrzewajace lipcowe kwiaty, zwiedly w ciagu jednej nocy maznietej szronem.
Ksiaze zatwierdzil dekret Rady Pastwa o wprowadzeniu w miescie stanu wyjatkowego. Klaudiusz Starz podpisal rozporzadzenie o aresztowaniu wszystkich bez wyjatku wiznenskich wiedzm.
Brygady drogowe, zmobilizowane przez Inkwizycje, ustawialy na skrzyzowaniach kamienne plyty ze znakami Psa. Z miejskiego osrodka uslug rytualnych zostaly zabrane wszystkie kamienie przygotowane na nagrobki i w podziemiach Palacu pracowalo nad nimi pieciu mocnych markowych inkwizytorow; znak mial oslabic moc wiedzm. Miasto, obstawione plytami, bardzo szybko zaczelo przypominac obszerny cmentarz;
Klaudiusz nie oszukiwal sie co do efektywnosci tych dzialan. Byc moze nieco skomplikuje wiedzmom zycie
- ale tylko tyle...
Aresztowane wiedzmy byly wywozone w krytych ciezarowkach. Tylko nieinicjowane; aktywne z reguly dostawaly wyroki w ciagu doby. Konwojenci zadali premii za ryzyko - w dwoch przypadkach ucieczek, jednej po drugiej, zgineli trzej ludzie, a rannych zostalo czworo. Kaci postulowali uzupelnienie swoich szeregow, chcieli strojow pancernych i premii. „Taniej chyba siegnac do kabzy teraz, niz potem wyplacac renty naszym rodzinom”.
W odpowiedzi na zapotrzebowanie na dodatkowe srodki minister finansow pokazal obrazliwa fige. Klaudiusz musial wyszczerzyc sie zlowieszczo i przywolac w charakterze swiadka ksiecia; finanse zostaly przyznane, ale Klaudiusza ani to nie ucieszylo, ani nie usatysfakcjonowalo. „...Albowiem krolowa, macierz-wiedzma, przyczaila sie tak blisko, ze nie moge spac, wyczuwajac jej won... I nie dalej jak dzis pochwyce ja za szyje zelaznymi kleszczami, ktore wykula juz wola ma...”
- Patronie, pewien czlowiek wydzwania do pana... w sprawie prywatnej... Polaczyc?
- Nazwisko?
- Julian Mitec...
- Trzeba bylo wczesniej powiedziec... Lacz.
Pstrykniecie w sluchawce.
- Tak, Julek, slucham...
- Klaudiuszu... Moce niebieskie, Klaw, juz myslalem, ze sie do ciebie nie dostane...
- Jest ciezko, Julek. Mam minute czasu, slucham.