– Kto wie – ozywil sie. – Chcesz wizytowke fachowca? Dobry i niewiele bierze.

– Chyba nie.

Przymknal oczy, skoncentrowal sie i odplynal na chwile.

– Zodiak – powiedzial. – Widzial to wczesniej. Zanim umarl. Ten obraz ze strzelcem – wskazal moje dzielo.

– Nie zartuj, namalowalem go przedwczoraj! A z cala pewnoscia nikogo nie zabilem – zazartowalem. – I tylko ja mam klucze…

– Nie rozumiem tego. Jakis rodzaj projekcji? On to zobaczyl, a teraz podpowiedzial tobie, zebys namalowal. Nie wiem, rzadko widzi sie rzeczy konkretne. A tu byl obraz, potem mrok i muzyka. Zostawie ci jednak te wizytowke. – Polozyl na brzegu stolu kartonik.

Parapetowka rozkrecala sie wolno, ale on do konca imprezy pozostal przygaszony. Sprzatajac po przyjeciu, zastanawialem sie nad slowami, ktore padly. Wiedzialem, ze mieszkal tu artysta. A po nim? Sto lat to prawdziwa otchlan czasu. Czy morderstwa dokonano w czasach, gdy on tu tworzyl? Wiadomo, malarze to w obiegowej opinii zazwyczaj dziwna i zdegenerowana banda. Ale opinia sobie, a rzeczywistosc sobie. Dlaczego mialby kogos zabijac?

Hmmm… Z drugiej strony praktycznie nic o nim nie wiedzialem. Rewolucja… Pod romantycznym slowem moze kryc sie wiele roznych tresci. Nie wiedzialem nawet, o ktora rewolucje chodzilo. Moze powinienem to sprawdzic?

Sen tym razem byl jeszcze gorszy. Szedlem zakuty w kajdany, wlokac sie w dziurawych butach przez ubity snieg. Trakt ciagnal sie w nieskonczonosc. Widzialem igielki szronu na ogniwach lancucha. Dusil mnie kaszel, plulem krwia prosto pod kopyta koni konwojentow… Padalem na zmrozona ziemie, ktos pomagal mi wstac. A potem juz tylko syberyjskie niebo nad glowa i ciagnacy w dal klucz dzikich ptakow…

***

Caly ranek poswiecilem na prace. Usilowalem wyrzucic z pamieci nocne koszmary. Bez skutku. Dzwieki pianina byly ledwo slyszalne, na szczescie tym razem dziewczyna grala cos znacznie weselszego. Wreszcie, gdy od zapachu farby zakrecilo mi sie w glowie, przerwalem swoj zbozny trud. Melodia ucichla juz jakis czas temu, ale sadzilem ze zastane sasiadke w domu. Zszedlem dwa pietra nizej i zapukalem. Otworzyla po chwili, ubrana byla w pikowany szlafrok, bilo od niej cieplo. Chyba wyciagnalem ja z lazienki.

– Wybacz – powiedzialem. – Chyba zupelnie nie w czas…

– Za pol godziny zaczynam prace – wyjasnila. – Mam tylko chwile. – Gestem zaprosila mnie do wnetrza, ale zostalem w progu. – Jesli to cos pilnego, Marek moze ci pomoc…

– Wiesz duzo na temat Nowinskiego – przerwalem jej. – Moglabys mi pozyczyc jakas ksiazke na jego temat?

– Jasne.

Zanurkowala do pokoju. Wrocila z ksiazka w dloni. Podziekowalem.

– Oddam jutro lub pojutrze – obiecalem. Zanioslem lup do mieszkania. Rzucilem sie na lozko i rozpoczalem lekture od obejrzenia wkladki z obrazkami. Juz pierwsze czarno-biale ilustracje mnie zmrozily. Cykl obrazow „Znaki zodiaku” powstal prawdopodobnie w tym mieszkaniu. Byl ostatnia praca artysty wykonana przed aresztowaniem. Patrzylem na reprodukcje. Strzelec. Potworny Byk unoszacy sie nad linia horyzontu. Waga. Na jednej szalce stos czaszek, na drugiej wyrwane, zakrwawione serca. Panna. Herod-baba wygladajaca, jakby byla pracownica centralnej rzezni miejskiej – Ryby wczepione w siebie zebiskami… To, co uwazalem za wlasny pomysl, jak sie okazalo, mialo przed wiekiem swoj pierwowzor.

I jeszcze jedna fotografia, z poczatkow xx wieku. Fronton kamienicy. W miejscu, gdzie jadalem szarlotke, przed wiekiem miescil sie sklep miesny. Siegnalem po resztke koniaku pozostala z imprezy i wypilem prosto z butelki.

***

Lezalem na lozku. Opary koniaku powoli sie ulatnialy. I znowu czulem lek. Brnalem mozolnie przez tekst monografii. Jak sie okazalo, Nowinski dzielil pasje pomiedzy malarstwo i rewolucje. Praktycznie od kiedy ukonczyl pietnascie lat, carska ochrana deptala mu po pietach. Parokrotnie przesluchiwany w zwiazku z roznymi ciemnymi sprawkami, za kazdym razem zwalniany. By zgromadzic srodki dla organizacji, nie cofal sie przed niczym. Zamieszany w kilka napadow i wlaman, wywijal sie z rak prokuratorow jakby cudem. Prawdopodobnie ulgowe traktowanie zapewnial mu za pomoca sutych lapowek biologiczny ojciec – bogaty przemyslowiec z Lodzi.

Po rewolucji w 1905 roku utracil zaufanie towarzyszy partyjnych. Nie wiedzieli, czemu tyle razy wymykal sie sadom, a moze wiedzieli, lecz nie uwierzyli? W kazdym razie po kolejnej fali aresztowan uznali go za prowokatora i wydali wyrok smierci, ktory nie zostal nigdy wykonany, gdyz naslany skrytobojca pobral sto rubli „na koszta” i wyparowal z miasta. Zaraz potem malarza zwinela zandarmeria.

Bogaty ojciec juz nie zyl, odgrzebano wiec stare grzeszki artysty. Wyrok? Pietnascie lat katorgi oraz dozywotnie osiedlenie na Syberii. Po wybuchu wojny i kolejnej rewolucji nie wrocil juz do kraju. Autor, powolujac sie na pamietniki z epoki, twierdzil, ze juz w chwili ogloszenia wyroku malarz cierpial na zaawansowana gruzlice i prawdopodobnie nie przezyl wedrowki do miejsca zeslania.

***

Szmer, natarczywy odglos skrobania za sciana. Na to naklada sie odlegla melodia grana na pianinie. Jeszcze na wpol drzemiac, wcisnalem guzik dyktafonu. Po dziesieciu minutach skrobanie ucichlo. Przewinalem tasme. Puscilem. Nic. Zagadkowy odglos sie nie nagral. Czyzbym slyszal go tylko w swojej glowie? Jakby na potwierdzenie moich przypuszczen rozlegl sie nowy dzwiek, gluche uderzenie, jak gdyby ktos kopnal w mur…

Przypomnial mi sie Igor i jego opowiesc. Poczlapalem do kuchni i nalalem do szklanki troche wodki. Podszedlem do sciany.

– Napije sie z toba, tylko mnie juz nie strasz – wyglosilem formule „straszliwego” studenckiego egzorcyzmu z Ukrainy i stuknalem kieliszkiem w sciane.

Cos brzeknelo, jakbym uderzyl nie w tynk, ale w drugi kieliszek. Wypilem troche, a nastepnie wylalem kilka kropel na niewidoczny za lozkiem kawalek tynku. Najwyzej pozniej zamaluje ten fragment. Dodatkowa porcja alkoholu zadzialala. Szum w uszach rozpadal sie, rwa na kawalki, powoli cos zaczelo przebijac sie do mojej zamroczonej swiadomosci. Oczekiwanie… Prosba?

– Rano – obiecalem.

Szmer ucichl.

***

Wstalem o osmej. Zaslalem lozko, zmienilem ubranie. Przezegnalem sie i ujalem w dlon ciezki mlotek. Wahalem sie tylko przez moment, a potem z rozmachem uderzylem w srodek sciany. Jak sie okazalo, drzwi obrzucono zaprawa i zagladzono lata. Bez klopotu odrywalem cale bryly tynku. Klamki nie bylo, wiec wybilem dziure, wylamujac kompletnie sprochniala dolna plycine. Z otworu powialo wonia stechlizny.

Nie czulem leku. Nic nie czulem. Chyba za dlugo to trwalo. Przywyklem do mysli o duchu stukajacym nocami w sciane. Przywyklem do mysli o zbrodni, ktora kiedys wydarzyla sie w moim przytulnym mieszkanku. Co znajde za sciana? Zapewne trupa… No coz, juz w liceum plastycznym rysowalismy czaszki i kosci, korzystajac z autentycznych „eksponatow”. Bac sie? Czy naprawde jest czego?

Kolejny mur, prawdopodobnie sciana szczytowa kamienicy, majaczyl w odleglosci dobrych dwu metrow. Wczolgalem sie do srodka. Bylo tu sucho i nawet cieplo, przez schowek przebiegal jeden z kominow. Nad glowa mialem sprochniale deski. Nikt tu nie zajrzal przez sto lat? Nikt nie wymienial dachu? No coz, i takie rzeczy sie zdarzaja… Siadlem po turecku w polmroku, oparlem sie plecami o chropawy mur i czekalem, sam nie wiedzac na co.

Najpierw zmienilo sie oswietlenie. Potem uslyszalem dzwieki. Melodia dzika, rwaca sie, dobiegala tym razem zza sciany. Nowinski, niezyjacy od lat, gral na pianinie w moim pokoju. Muzyka wiezla w komorce, odbijala sie od murow… W pakamerze bylo bardzo duszno i pachnialo swieza zaprawa. Uslyszalem skrobanie, a potem kilka gluchych uderzen w sciane. Melodia zmienila sie, stala sie glosniejsza i bardziej zwawa, jakby malarz chcial zagluszyc te dzwieki. Czemu siedzial i gral, zamiast wyjsc z domu? Byl z kims, a moze lekal sie, ze sasiedzi cos uslysza?

Tak czy inaczej, wiedzialem juz wszystko. Unioslem dlon i przezegnalem sie jeszcze raz. Zapanowala cisza. Teraz dopiero zapalilem latarke.

Pajeczyny zasnuly wszystko jak szare firanki. Szkielet spoczywal pod sciana. Na kosciach zachowaly sie strzepki ubrania. Czaszka byla nieco uszkodzona, spore pekniecie przecinalo skron. Na scianie od strony pokoju widac bylo ciagle jeszcze krwawe zacieki. Cos blysnelo w kurzu na podlodze. Schylilem sie i spomiedzy kosci palcow podnioslem srebrnego rubla. Z jednej strony moneta byla zupelnie zdarta od tarcia o cegly.

– A zatem tak to wygladalo – mruknalem.

Przyszedl zabic, wykonac wyrok na domniemanym zdrajcy, zamiast tego dostal stolkiem w glowe. Moze byl zbyt powolny, a moze w ostatniej chwili zwatpil i zawahal sie ulamek sekundy zbyt dlugo? W kazdym razie zycie za zycie.

Malarz sadzil, ze zabil, no i mial problem z pozbyciem sie ciala. Wymyslil wiec, ze nie bedzie go nigdzie wynosil, tylko zamuruje w schowku. Noca niedoszly egzekutor oprzytomnial i zaczal skrobac sciane. Nowinski byl twardy, lecz nie zdobyl sie na dobicie przeciwnika. By zagluszyc te dzwieki, gral na pianinie, czekajac, az nadejdzie koniec… A potem? Czy wlokac kajdany przez snieg, zalowal swego czynu? Czy dlatego dreczyl mnie swymi wspomnieniami? Umierajac, wracal myslami do swego mieszkania, az wgryzly sie w mur?

Muzyka w pokoju przybierala na sile. Nowinski gral coraz glosniej, z coraz wieksza ekspresja. Znow ogarnelo mnie to paralizujace poczucie glebokiego zalu, straty, niezrozumienia. Akordy stawaly sie coraz bardziej dzikie, szybkie pasaze niemal przyprawialy o szalenstwo. Zacisnalem mocniej w rece starta monete. Przymknalem oczy. Slyszalem gluche uderzenia, sciana wibrowala, w mojej glowie klebily sie niezrozumiale obrazy. Swiadomosc uciekala. Ukolysany muzyka zapadlem w polsen. Nie wiedzialem juz, kim jestem ani w jakim miejscu sie znajduje. Palce pogladzily brzeg srebrnego krazka, a potem mechanicznie zaczely trzec nim spoine miedzy ceglami. Musialem to robic. Sluchac muzyki i drapac moneta w jej rytm. Az do konca swiata.

Serce kamienia

Warszawa, sierpien 1944

Od strony Srodmiescia wiatr niosl huk wystrzalow karabinowych. Jasnowidz w milczeniu patrzyl na zwaly trupow wypelniajace plytkie wyrobiska glinianek. Wreszcie uniosl glowe. Spojrzal w twarze calej trojki.

W oczach gestapowcow czaila sie zadza mordu. Wyslannik Himmlera przypominal wilka, ktory osaczyl krolika i zastanawia sie, czy juz nadszedl czas, aby go pozrec.

– Czy otrzymamy w koncu odpowiedz? – Cywil wystudiowanym gestem poprawil okulary.

– Dom Czterech Lisci juz nie istnieje – powiedzial Ossowiecki. – Reszte ksiegozbioru ukryto w archiwum wojskowym przy ulicy Dlugiej. Wszystko splonelo we Wrzesniu trzydziestego dziewiatego. Pozostaly tylko popioly. Juz sie nie bal. Lek przed smiercia to strach przed nieznanym. Tak wiele razy odwiedzal w swoich wizjach krainy mroku, tyle razy rozmawial z duszami, ktore prze – kroczyly prog wiecznosci. Tym razem bedzie tak samo, a jedyna roznica polega na tym, ze to droga bez powrotu.

– Wszystko splonelo? – dopytywal sie cywil. Jasnowidz czul, jak mysl tamtego usiluje wedrzec sie w poklady jego pamieci. Zablokowal mentalny atak bez wysilku, niemal od niechcenia.

Вы читаете Rzeznik drzew
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату