Ahnenerbe kiepsko szkoli swoich funkcjonariuszy, pomyslal.
Rozstrzeliwano kolejna grupe schwytanych. Wrzaski gestapowcow, huk karabinow, jeki rannych, potem jeszcze kilka strzalow, tym razem z pistoletow. Do wszystkiego lepil sie gesty mrok. Jasnowidz czul obecnosc demonow, dla nich to jak uczta. Granice swiatow trzeszczaly. O jakies piecdziesiat krokow od niego na brzeg wyrobiska przypedzono nastepne ofiary.
Ossowiecki przymknal oczy. Wizja byla bardzo silna. Cmentarz, wzdluz alejek posadzono niskie, mlode cyprysy. Brzozowe krzyze wyrastaja na zbiorowych mogilach. To samo miejsce za kilka, moze kilkanascie lat. Na tabliczkach pojawiaja sie polskie napisy. Czerwona posoka wsiaka w ziemie, odslaniajac zielona murawe. Trzeba jeszcze wylac morze krwi… On nie doczeka, ale ta wojna jest juz wygrana.
– Obudz sie, polska swinio! – ryknal nazista. – Pytalem, czy cos zostalo?
– To wy powinniscie wiedziec. Rozbiorka i wywozem popiolow zajmowala sie niemiecka administracja. – Wzruszyl ramionami.
Naplynela kolejna wizja. Berlin, kamienice rozsypuja sie w morze gruzow. Szaleja pozary. Na Bramie Brandenburskiej powiewaja jakies transparenty. Nie moze odczytac tresci, ale nie ma watpliwosci, ze napisy wykonano cyrylica.
Wrog znowu probowal sondowac, wiec Ossowiecki, chichoczac w duchu, podsunal Niemcowi ten obraz. Pomoglo. Ucisk znikl.
Podniosl powieki. Nazistowski jasnowidz stal blady jak sciana, gleboko wstrzasniety tym, co zobaczyl.
– Nawet gdybyscie znalezli jakies resztki ze zbioru Domu Czterech Lisci, w niczym wam to nie pomoze – szepnal Polak. – Nie ma juz innej przyszlosci. Wojne przegraliscie pod Stalingradem. I to przez takich durni jak ty. Doradziliscie Hitlerowi date ataku. Policzcie to raz jeszcze. Skonczycie jak Napoleon. To analogiczny uklad planet.
– Rozwalic go!
Spojrzal raz jeszcze w strone miasta. Powietrze drgalo w upale. Nad domami Warszawy unosily sie dymy. Pieklo… I naraz upal zelzal, ustapil miejsca chlodnej, orzezwiajacej bryzie. Dymy rozpraszaly sie, cichl huk wystrzalow. Miasto pieknialo w oczach, rozkwitalo soczysta zielenia. Porzuciwszy zbedne juz cialo, jasnowidz zrobil krok do przodu, potem kolejny i ruszyl na spotkanie wiecznosci.
Nad peryferiami Targowka w chlodnym jesiennym powietrzu unosil sie ciezki, drazniacy odor pochodzacy ze spalarni smieci. Na wilgotnych po deszczu plytach nierownego chodnika gnily brudnozolte liscie. Samochody zaparkowane wzdluz ulicy mialy karoserie matowe od pylu, ktory opadal co dzien na miasto. Betonowe ogrodzenia, niegdys biale, teraz straszyly szarymi zaciekami, a drewniane sztachety najbardziej zapuszczonej posesji butwialy, oblazac z farby.
Szczuply, wysoki mezczyzna po piecdziesiatce szedl niespiesznie wzdluz ulicy, omijajac co wieksze kaluze. Nie chcial powalac lsniacych czarna pasta starych oficerek. Ubrany byl w szary, dlugi plaszcz, na glowie mial filcowy, znoszony kapelusz. W rece dzierzyl skorzana teczke pamietajaca jeszcze czasy jego mlodosci.
Gdy dotarl do przekrzywionej drewnianej furtki, adwokat juz czekal.
– Pan Stanislaw Renk? – zapytal mlody prawnik, poprawiajac okulary.
– Prosze, oto moje dokumenty.
Adwokat rzucil tylko okiem, po czym otworzyl klodke i wpuscil mezczyzne na podworze.
Dom wygladal dosc przygnebiajaco. Sciany oblazily z tynku, odslaniajac stare, przezarte grzybem belki. Dach przekrzywil sie, komin pekl, kawalki cegiel lezaly na podartej papie.
– Jesli dobrze pamietam – prawnik mocowal sie z zamkiem przy drzwiach wejsciowych – to byl panski stryj?
– Tak, brat ojca. Byl juz bardzo stary. Prawie nie utrzymywal kontaktow z rodzina. Gdy przyszedlem tu piec lat temu, poszczul mnie psem.
Spojrzal odruchowo w kat podworza, ale przy rozsypujacej sie budzie lezal tylko kawalek zardzewialego lancucha. Wielki, czarny, agresywny zwierz znikl. Moze zdechl? A moze zerwal sie z lancucha i gania teraz, siejac groze w calej okolicy?
– Jesli mam byc szczery, pan Olgierd Renk byl dosc trudnym klientem.
– Domyslam sie – westchnal spadkobierca. – Ale coz, o zmarlym albo dobrze, albo wcale.
– Sasiedzi tez go chyba nie lubili. – Adwokat pokonal wreszcie opor skorodowanej wkladki.
Z wnetrza domu zionelo taka zgnilizna, ze w pierwszym odruchu az sie cofneli.
– Wydaje mi sie, ze to budynek do natychmiastowego wyburzenia – powiedzial wreszcie Stanislaw, przekraczajac sprochnialy prog.
– Zreszta i tak lezy na trasie planowanej autostrady – stwierdzil prawnik.
– Spodziewam sie, ze w tej sytuacji dadza odszkodowanie za grunt. Pewnie kilkadziesiat tysiecy, moze wiecej. Niby to dzielnica przemyslowa, ale zawsze dzialka budowlana.
– No coz, zyczyl pan sobie obejrzec obiekt.
– Mialem nadzieje, ze znajde jakies listy, zdjecia, pamiatki rodzinne – wyjasnil Renk. – Wie pan, jestem z wyksztalcenia historykiem. Choc obawiam sie, ze…
Weszli do kuchni. Sciany byly okopcone, na piecu i podlodze obok walaly sie stosy popiolu. Zza oberwanych drzwiczek odrapanego kredensu wyzieraly obite emaliowane garnki. Zardzewiale patelnie wisialy na haczykach.
– Spalil chyba wszystkie swoje ubrania – zauwazyl oprowadzajacy. – Zobaczy pan, jak wyglada pokoj. Do tego spopielil kupe ksiazek i jakies inne papiery. Boje sie, ze nic pan tu juz nie znajdzie…
Spadkobierca wysunal szuflade stolu. Znajdowaly sie w niej aluminiowe sztucce, stare i brudne, oraz klebek zasniedzialego drutu. Weszli do jedynego pokoju. Lozko bylo rozgrzebane, szafa otwarta i kompletnie pusta, a kominek pelen zweglonych szmat.
– Ciekawe, dlaczego spalil odziez. Czyzby przeczuwal nadchodzaca smierc? – Renk poskrobal sie po glowie.
– Jesli pan tak uwaza… – odparl prawnik z powatpiewaniem. – Sam nie wiem, co o tym myslec – przyznal.
– Rozmawialem z lekarzami i personelem oddzialu szpitalnego. Pielegniarki twierdzily, ze do konca zachowal niezmacony umysl. Dobrze zapamietaly jego cyniczne komentarze.
Pod sciana stalo zakurzone biurko z czesciowo wysunieta szuflada. Wyciagneli ja do konca, pokonujac opor spaczonego drewna. Wewnatrz lezala tylko legitymacja i czerwone pudelko z orderem. Brazowy Krzyz Zaslugi PRL.
– Mam swoje pamiatki rodzinne – westchnal Stanislaw. – Przejdzmy do rzeczy. – Spojrzal na prawnika. – Nie moge powiedziec, zeby spadek szalenie mi sie podobal, ale jestem nim zainteresowany. Moze jeszcze cos znajde w tamtych szafkach. – Machnal reka w kierunku resztek mebloscianki. – Poprosze o szczegoly.
– Panski krewny odwiedzil nasza kancelarie szesc miesiecy temu. Wskazal pana jako potencjalnego spadkobierce. Jesli nie bedzie pan zainteresowany lub nie zdola pan dotrzymac warunku, nieruchomosc nalezy spieniezyc i podzielic rowno pomiedzy wszystkich zyjacych potomkow Izydora Renka.
– No to bedzie ze trzydziesci osob…
– Wliczajac kilkoro z, jak sie to mowi, nieprawego loza, czterdziesci dwie osoby. Zalaczyl spis.
– Albo tylko ja.
– Tak. Pod rygorem wypelnienia jego ostatniej woli.
– Dobrze, a jaki jest ten warunek?
Prawnik wyjal z teczki koperte. Wewnatrz znajdowalo sie zdjecie na sztywnym kartoniku i kilka jego reprodukcji wykonanych przez fotografa.
– W ciagu szesciu miesiecy od daty pogrzebu musi pan przyprowadzic do naszej kancelarii sportretowana dziewczyne.
– To chyba jakis zart! Przeciez to zdjecie ma ze sto lat! – wykrztusil Stanislaw.
– Ponad sto – sprostowal prawnik, wzruszajac ramionami.
– Obawiam sie, ze staruszek nie byl jednak tak zdrowy psychicznie, jak go pamietaja pielegniarki – mruknal z przekasem. – Czy nie daloby sie podwazyc tego zapisu?
– Niestety. Przed sporzadzeniem testamentu przedlozyl zaswiadczenia dwu renomowanych psychiatrow, ze jest w pelni wladz umyslowych. Trzeba by zaskarzyc testament. Robota na lata… I zawsze mozna trafic na sedziego, ktory uzna, ze starzy ludzie maja prawo do drobnych dziwactw.
Potencjalny spadkobierca obrocil fotografie w palcach.
– Apolinaria Szczurzynska – odczytal napis po drugiej stronie.
Nastepnego dnia Stanislaw w swojej skrzynce znalazl list. Dluzsza chwile patrzyl na koperte. Pozolkla ze starosci, lecz naklejony znaczek byl swiezutki. Wydobyl ja ostroznie. Pismo, ktorym naskrobano jego adres, przypominalo klebowisko pajakow. Nadawcy brakowalo. Mimo to od razu domyslil sie, ze bazgroly na kopercie zostaly skreslone reka zmarlego niedawno krewnego.
Zadumal sie gleboko. Stryjek najwyrazniej napisal co trzeba, a potem oddal jakiemus znajomemu, by ten wyslal korespondencje po jego smierci.
List z tamtego swiata, zachichotal mimowolnie.
Wchodzac na pietro, trzymal koperte za sam rog, jakby niosl zdechlego szczura. Wreszcie zamknal za soba drzwi i polozyl list na stole. Ostroznie przecial papier nozem. Wydobyl kartke, a nastepnie odpalil papierosa i zaczal czytac.
– Doprawdy? – mruknal do siebie i zaciagnal sie gleboko. Mieszkajac sam, nabral nawyku glosnego myslenia.
Ponizej naszkicowano cos w rodzaju planu.
Wstal, poszedl do kuchni i zrobil sobie kawy. Trzeba sie zastanowic, czy w ogole warto. Krewny przez wiele lat sie nie odzywal, a teraz nagle wymaga, aby Stanislaw konczyl za niego jakies dziwne, tajemnicze sprawy. Z drugiej strony… Zapisal mu przeciez te rudere. Za dzialke autostradziarze wyplaca pewnie ze sto tysiaczkow. Moze uda sie splacic wreszcie kredyt za mieszkanie, a takze zlikwidowac debet na koncie.
Raz jeszcze wczytal sie w tresc pisma.
– Zostawiasz mi ksiazke i notatnik, stryju? – mruknal. – I gdzie one sa? Jaka biblioteka, jaki posag? Troche malo wskazowek. Czyje krzywdy trzeba naprawiac?
Nie, zaraz – wrocil do listu. Pradziadek Izydor popelnil jakies zlo, ktore trzeba naprawic. Tylko ze on zmarl jeszcze przed pierwsza wojna. Sto lat mija, tu juz sie nic nie naprawi, juz co najwyzej potomkom ofiar mozna w jakis sposob zadoscuczynic. I co do tego ma Apolinaria Szczurzynska? W jaki sposob przyprowadzic do adwokata dziewczyne, ktora nie zyje od stu lat? A moze chodzi o potomkinie Apolinarii? W rodzinie Szczurzynskich mogla sie pojawic jakas jej imienniczka.
Westchnal i przyjrzal sie temu, co stryj Olgierd szumnie nazwal „planem”. Cos jakby rysunek muru i bramy. Obok rzymska piatka. Dalej bohomaz przypominajacy aniola z polamanymi skrzydlami i dopisek:
– Plyta? – zadumal sie. – Czyzby chodzilo o cmentarz? Jezeli mowa o plycie, to moze oznaczac, ze w nagrobku skonstruowano skrytke.