Szansa na deszcz — Nastepny labedz — Co ludzie kupuja na kiermaszach staroci — Numery trzy, siedem, trzynascie, czternascie i dwadziescia osiem — Wywrozono mi przyszlosc — Rzeczy Nie Sa Takie, Jakie Sie Wydaja — Odchodze na Tamten Swiat — Bitwa pod Waterloo — Znaczenie porzadnego charakteru pisma — Fatalny dzien — Numer pietnascie — Plan — Niespodziewana wizyta

— To nie twoja wina — powiedziala Verity nastepnego dnia rano, kiedy ukladalismy rzeczy na straganie ze starociami. Dopiero teraz mielismy okazje porozmawiac po raz pierwszy od chwili ogloszenia „radosnej nowiny”, jak to okreslila pani Mering. — To moja wina — ciagnela Verity, ustawiajac porcelanowy sabot z wymalowanym bialo-niebieskim wiatrakiem. — Nie powinnam pozwolic, zeby T.J. wyslal mnie na tyle skokow.

— Probowalas tylko znalezc cos, zeby nam pomoc — odparlem, odwijajac garnuszek do jajek. — To ja zostawilem Terence’a i Tossie sam na sam. — Postawilem garnuszek na ladzie. — I ja podsunalem mu pomysl. Slyszalas go wczoraj wieczorem. Nie oswiadczylby sie, gdybym nie wygadywal tych bzdur o „uciekajacym czasie” i „utraconej szansie”.

— Robiles tylko to, co ci kazalam — pocieszyla mnie Verity, otwierajac japonski wachlarz. — „Skrec «Titanikiem», Ned — powiedzialam. „Nie martw sie, nie wpadniemy na gore lodowa”.

— Jeszcze nie gotowe? — zapytala pani Mering i oboje podskoczylismy — Juz prawie czas rozpoczynac festyn.

— Zaraz skonczymy — przyrzekla Verity, ustawiajac waze do zupy w ksztalcie liscia salaty. Pani Mering spojrzala z niepokojem na zachmurzone niebo.

— O, panie Henry, chyba nie bedzie padalo, jak pan sadzi?

Skadze znowu, pomyslalem. Los sie na mnie uwzial.

— Nie — mruknalem, rozpakowujac rycine Paola i Franceski, nastepnej pary, ktora spotkal marny koniec.

— O, to dobrze — powiedziala pani Mering, otrzepujac z kurzu popiersie ksiecia Alberta. — O, idzie pan St. Trewes. Musze z nim pomowic o Jazdach na Kucyku.

Patrzylem z zainteresowaniem, jak rzucila sie na Terence’a. Miala na sobie blekitna suknie na garden party, ze wszystkimi nieuniknionymi wiktorianskimi bufkami, falbankami, rozetkami i koronkowymi wstawkami, ale na wierzch narzucila powloczysta szate w czerwone, zolte i purpurowe pasy, a na glowe nalozyla szeroka aksamitna opaske, za ktora zatknela duze strusie pioro.

— Ona jest wrozka — wyjasnila Verity, kladac nozyce krawieckie w ksztalcie czapli. — Kiedy mi powrozy, zapytam ja, gdzie jest strusia noga biskupa.

— Rownie dobrze moze byc tutaj — zauwazylem, szukajac wolnego miejsca na banjo wdowy Wallace. — Pasowalaby idealnie.

Verity spojrzala na kolekcje przedmiotow na ladzie.

— Rzeczywiscie to straszne rupiecie — stwierdzila, dokladajac do tego balaganu binde na wasy.

Spojrzalem krytycznie na lade.

— Jeszcze czegos brakuje — ocenilem. Podszedlem do straganu Tossie, sciagnalem wycieraczke do pior i wetknalem ja pomiedzy przycisk do papierow a komplet olowianych zolnierzykow. — Teraz wszystko jest idealnie.

— Oprocz zareczyn Tossie i Terence’a — odparla Verity. — Nie powinnam byla zakladac, ze ona zostanie u Chattisbourne’ow przez cale popoludnie.

— Pytanie brzmi — powiedzialem — nie czyja to wina, ze sie zareczyli, ale co teraz zrobimy.

— No wiec co zrobimy? — zapytala Verity, przestawiajac pare figurek Arlekina i Kolombiny.

— Moze Terence wyspi sie porzadnie, opamieta sie i dojdzie o wniosku, ze popelnil straszny blad.

Potrzasnela glowa.

— To nie pomoze. W czasach wiktorianskich zareczyny traktowano prawie rownie powaznie jak malzenstwo. Dzentelmen nie mogl tak zwyczajnie zerwac zareczyn bez okropnego skandalu. Terence nie ma szans, zeby sie wykrecic, chyba ze Tossie sama z nim zerwie.

— Wiec musi poznac pana C. — podjalem. — Wiec musimy sie dowiedziec, kim on jest, im szybciej, tym lepiej.

— Wiec jedno z nas musi zameldowac sie u pana Dunworthy’ego i sprawdzic, czy biegla sadowa juz odcyfrowala jego nazwisko.

— Ja to zalatwie — oznajmilem stanowczo.

— A jesli lady Schrapnell cie zlapie?

— Zaryzykuje — odparlem. — Ty nigdzie nie przeskoczysz.

— Chyba masz racje — przyznala, przykladajac dlon do czola. — Jeszcze troche pamietam, co mowilam wczoraj w lodce. — Odwrocila glowe. — Chce, zebys wiedzial, ze wygadywalam te wszystkie rzeczy o lordzie Peterze Wimseyu i twoim kapeluszu tylko z powodu dyschronii i zaklocenia rownowagi hormonalnej, nie dlatego…

— Rozumiem — ucialem. — A ja, kiedy jestem przy zdrowych zmyslach, nie postrzegam ciebie jako pieknej najady, ktora wciaga mnie coraz glebiej i glebiej w objecia wodnej topieli. Zreszta — dodalem, szczerzac zeby — Hortensja Chattisbourne i ja juz wlasciwie jestesmy po slowie.

— Wiec moze kupisz jej prezent zareczynowy — zaproponowala i podala mi ceramiczny przedmiot ozdobiony pozlacana koronka, rozowymi ceramicznymi gozdzikami oraz mnostwem malych dziurek.

— Co to jest? — zapytalem.

— Nie mam pojecia. Wiesz, ze musisz cos kupic, prawda? Pani Bering nigdy ci nie wybaczy, jesli ja zawiedziesz.

Podniosla wiklinowy koszyk w ksztalcie labedzia.

— Co powiesz na to?

— Nie, dziekuje — odparlem. — Cyryl i ja nie lubimy labedzi.

Verity ustawila male blaszane pudeleczko z pokrywka na fiolki w cukrze.

— Tego nikt nie kupi — stwierdzila.

— I tu sie mylisz — zaprzeczylem, odpakowujac poplamiony egzemplarz „Staromodnej dziewczyny”, ktory umiescilem pomiedzy dwiema marmurowymi podporkami do ksiazek z wyrzezbionymi podobiznami Dydony i Eneasza, nastepnej nieszczesliwej pary. Czy historia nie zna zadnych slynnych kochankow, ktorzy pobrali sie, ustatkowali i zyli dlugo i szczesliwie?

— Ludzie kupia wszystko na kiermaszu staroci — powiedzialem. — Na Dobroczynnej Wencie na Ewakuowane Dzieci jedna kobieta kupila galaz drzewa, ktora spadla na stragan.

— Nie patrz teraz — ostrzegla mnie Verity, znizajac glos do szeptu — ale wlasnie nadchodzi twoja przyszla.

Obejrzalem sie i zobaczylem rozpromieniona Hortensje Chattisbourne.

— Och, panie Henry — zachichotala — prosze mi pomoc przy straganie z robotkami recznymi — i zaciagnela mnie do ukladania serwetek na meble oraz koronkowych woreczkow na chustki do nosa.

— Ja to zrobilam — oznajmila, pokazujac mi pare szydelkowych kapci w kwiatowy desen. — Bratki. To znaczy: „Mysle o tobie”.

— Ach — powiedzialem i nabylem zakladke do ksiazek z wyhaftowanym napisem: „Nie gromadzcie sobie skarbow na ziemi, gdzie mol i rdza niszcza i gdzie zlodzieje wlamuja sie i kradna. Mateusz 6:19”.

— Nie, nie, nie, panie Henry — zawolala pani Mering, spadajac na mnie i moja serwetke z haftem krzyzykowym niczym jakis barwny drapiezny ptak. — Nie tutaj jest pana miejsce. Potrzebuje pana tutaj.

Poprowadzila mnie przez trawnik, obok straganu z robotkami szydelkowymi i na drutach, obok stawu wedkarskiego, kokosowych rzutkow i namiotu z herbata do miejsca na koncu trawnika, gdzie ustawiono drewniana piaskownice. Baine dzielil piasek ostrzem lopatki na kwadraty wielkosci stopy.

— To jest nasz Ukryty Skarb, panie Henry — oznajmila pani Mering i podala mi stosik zlozonych tekturowych kwadratow. — To sa numery dzialek. Ma pan kilka szylingow, panie Henry?

Wylowilem portmonetke i wysypalem jej zawartosc na dlon. Pani Mering rozgarnela pieniadze.

— Trzy szylingi na mniejsze nagrody — wygrzebala trzy srebrne monety i oddala mi — a drobne akurat sie przydadza do wydawania reszty w kiosku z wyrobami welnianymi.

Вы читаете Nie liczac psa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату