ocenic. Byl to ciezki cios dla Gordona. Wiadomosc ta tlumaczyla rowniez nastroj milczacego oszolomienia panujacy na zimnych ulicach.
Wieczorem, przy swietle pochodni na zatloczonym placu, Gordon wyglosil jedna ze swych najlepszych, podnoszacych morale przemow. Tym razem jednak okrzyki zapalu w tlumie byly zmeczone i ochryple. Wystapienie dwukrotnie przerywal odlegly, slaby odglos strzalow, dobiegajacy z lezacych za walami obronnymi, pokrytych lasem wzgorz.
— Nie daje im dwoch miesiecy, gdy sniegi juz stopnieja — wyszeptal nastepnego dnia Bokuto, kiedy wyjezdzali z Cottage Grove. — Dwa tygodnie, jesli pieprzeni surwiwalisci postaraja sie mocno.
Gordon nie musial odpowiadac. Miasteczko stanowilo poludniowa podpore sojuszu. Gdy padnie, nic nie przeszkodzi calej armii nieprzyjaciela zawrocic na polnoc, ku srodkowi doliny i samemu Corvallis.
Kierowali sie na poludnie podczas lekkiej sniezycy, wspinajac sie wzdluz najblizszej morza odnogi rzeki Willamette ku jej zrodlu. Ciemnozielony las sosnowy lsnil pod biala powloka sniegu. Tu i owdzie jasnoczerwona kora mirtu kontrastowala z tlem szarych brzegow na wpol zamarznietego strumienia.
Mimo to kilka upartych traczy lowilo ryby w lodowatej wodzie, starajac sie we wlasciwy dla siebie sposob doczekac wiosny.
Na poludnie od porzuconego miasta London oddalili sie od coraz wezszej rzeki. Wjechali na rozlegly, nie zamieszkany teren, gdzie widzialo sie jedynie porosniete zielskiem ruiny farm oraz, od czasu do czasu, zrujnowana stacje benzynowa.
Byla to, jak dotad, milczaca podroz. Teraz jednak oslabili nieco czujnosc, gdyz nawet podejrzliwy Philip Bokuto uznal, ze opuscili juz obszary, na ktorych prawdopodobne bylo napotkanie holnistowskich patroli. Zezwolono na rozmowy, ten i ow rozesmial sie glosno.
Wszyscy mezczyzni byli po trzydziestce, zaczeli wiec bawic sie we wspomnienia… opowiadali stare kawaly, ktore nie bylyby ani troche zabawne dla kogos z mlodszego pokolenia, spierali sie niefrasobliwie o niezbyt dobrze zapamietane arkana roznych dyscyplin sportu. Gordon omal nie spadl z siodla ze smiechu, gdy Aaron Schimmel parodiowal nosowym glosem popularne gwiazdy telewizyjne lat dziewiecdziesiatych.
— To zdumiewajace, jak wiele szczegolow z mlodosci czlowiek moze przechowywac w pamieci — zwrocil sie do Philipa. — Kiedys sie mowilo, ze jesli latwiej przypomniec sobie wydarzenia sprzed dwudziestu lat niz niedawne wypadki, starosc jest blisko.
— Aha — odparl z usmiechem Bokuto. Jego glos przerodzil sie nagle w gderliwy falset. — O czym to mowilismy?
Gordon postukal sie w glowe.
— He? Nie slysze cie, facet… Za duzo w niej rock and rolla z dawnych czasow.
Przyzwyczaili sie juz do przenikliwego chlodu zimowych porankow oraz cichego odglosu konskich kopyt uderzajacych o porosnieta trawa autostrade miedzystanowa. Przyroda wrocila do siebie — w lasach znowu pasly sie jelenie — lecz ludzie jeszcze przez dlugi czas beda zbyt nieliczni, aby zasiedlic wszystkie opuszczone wioski.
Doplywy pobliskiego odgalezienia rzeki zniknely wreszcie. Wedrowcy przekroczyli waska linie wzgorz i nastepnego dnia znalezli sie nad brzegami nowego strumienia.
— Umpqua — oznajmil przewodnik.
Przybysze z polnocy wytrzeszczyli oczy. Lodowaty potok nie wlewal swych wod do spokojnej Willamette, a pozniej do wielkiej Kolumbii, lecz torowal sobie, nieposkromiony, droge na zachod, ku morzu.
— Witajcie w slonecznym poludniowym Oregonie — mruknal Bokuto, po raz kolejny przytloczony. Niebiosa groznie spogladaly na nich z gory. Nawet drzewa wydawaly sie dziksze niz na polnocy.
Wrazenie nie znikalo, gdy jadac dalej, zaczeli mijac male, otoczone palisadami osady. Milczacy mezczyzni przymruzonymi oczami przygladali sie im ze stanowisk obserwacyjnych na zboczach wzgorz, pozwalajac im przejechac bez slowa. Wiadomosc o ich przybyciu dotarla tu przed nimi. Bylo jasne, ze ci ludzie nie maja nic przeciwko pocztowcom. Rownie oczywiste bylo jednak, ze nie przepadaja zbytnio za obcymi.
Spedziwszy noc w wiosce Sutherlin, Gordon przypatrzyl sie z bliska zyciu poludniowcow. Ich domostwa byly proste i skromne. Niewiele bylo tam wygod, ktore mieli jeszcze mieszkancy polnocy. Niemal wszyscy wygladali na zniszczonych przez chorobe, niedozywienie, przepracowanie czy wojne.
Choc tubylcy nie gapili sie na nich zbyt natretnie ani nie mowili nic nieuprzejmego, bylo jasne, jaka jest ich opinia o ludziach z Willamette.
“Zniewiesciali”.
Ich przywodcy wyrazali wspolczucie, lecz bylo oczywiste, ze mysla po cichu: “Jesli holnisci zostawiaja poludnie w spokoju, dlaczego mielibysmy sie wtracac?”
W dzien pozniej, w handlowym centrum Roseburga, Gordon spotkal sie z komitetem zlozonym z okolicznych wodzow. Porozbijane kulami okna wychodzily na teren przypominajacy o niszczycielskiej siedemnastoletniej wojnie z barbarzyncami znad Rogue River. Wysadzony w powietrze bar ze zwisajacym smetnie nadtopionym, plastikowym szyldem wskazywal miejsce, gdzie zatrzymano nieprzyjaciela wtedy, gdy przedarl sie najglebiej, prawie dziesiec lat temu.
Od tego czasu dzicy surwiwalisci nigdy nie zapuscili sie tak daleko. Gordon byl pewien, ze miejsce spotkania wybrano po to, by gosciom cos udowodnic.
Roznica w nastroju i osobowosci ludzi byla latwa do zauwazenia. Legendarny Cyklop czy zapowiadane odrodzenie techniki wzbudzaly niewiele ciekawosci. Nawet opowiesci o ojczyznie wstajacej z popiolow na obszarach lezacych daleko na wschodzie wywolywaly jedynie umiarkowane zainteresowanie. Nie w tym rzecz, ze tubylcy watpili w ich slowa. Ludzi z Glide, Winston i Lookinglass po prostu nie obchodzilo to zbytnio.
— To strata czasu — powiedzial Gordonowi Philip. — Te kmiotki tocza swoja mala wojenke od tak dawna, ze guzik ich obchodzi cokolwiek poza codzienna egzystencja.
“Czy to przypadkiem nie znaczy, ze sa madrzejsi?” — zadal sobie pytanie Gordon.
Philip mial jednak racje. Nie bylo wlasciwie wazne, co mysleli szefowie, burmistrze, szeryfowie czy wodzowie. Chelpili sie glosno swa autonomia, ale nie ulegalo watpliwosci, ze jest tylko jeden czlowiek, ktorego opinia liczy sie w tych okolicach.
W dwa dni pozniej Johnny Stevens przybyl z zachodu na buchajacym para wierzchowcu. Nie rozgladajac sie na boki, zeskoczyl z konia i podbiegl zdyszany do Gordona. Tym razem wiadomosc, ktora przyniosl, skladala sie z trzech slow.
“Przyjedzcie do mnie”.
George Powhatan zgodzil sie wysluchac ich prosby.
7
Gory Callahan ciagnely sie na odcinku siedemdziesieciu mil od Roseburga i doliny Camas do morza. U ich stop glowna odnoga malej rzeki Coquille gnala na zachod pod roztrzaskanymi szkieletami zniszczonych mostow, nim spotkala sie z odgalezieniem polnocnym i poludniowym w porannym cieniu gory Sugarloaf.
Tu i owdzie, wzdluz polnocnego stoku doliny, nowe ploty odgradzaly pokryte teraz sypkim sniegiem pastwiska. Gdzieniegdzie, zza otaczajacej szczyt wzgorza palisady, wznosil sie slup bijacego z komina dymu.
Na poludniowym stoku nie bylo jednak nic poza wypalonymi, walacymi sie ruinami, ulegajacymi powoli nieublaganym gaszczom jezyn.
Brodow na rzece nie strzegly zadne fortyfikacje. Wedrowcow zdziwila ich nieobecnosc, gdyz podobno to wlasnie w tej dolinie obroncy okopali sie i powstrzymali wreszcie ofensywe holnistow.
Calvin Lewis sprobowal im to wyjasnic. Chudy, ciemnooki, mlody mezczyzna byl juz przewodnikiem Johnny’ego Stevensa podczas jego poprzedniej podrozy do poludniowego Oregonu. Cal, gestykulujac, wskazywal reka w lewo i w prawo.
— Nie strzeze sie rzeki, budujac umocnienia — tlumaczyl powoli z wyraznym, lokalnym akcentem. — Bronimy polnocnego brzegu w ten sposob, ze od czasu do czasu urzadzamy wypady na drugi. Obserwujemy tez wszystko, co rusza sie po tamtej stronie.
Philip Bokuto chrzaknal i skinal glowa na znak aprobaty. Najwyrazniej sam postepowalby identycznie. Johnny Stevens nie odezwal sie, gdyz slyszal to wszystko juz wczesniej.