na twardej, zimnej ziemi. Podmuchy wiatru sprawily, ze poczul chlod, gdy dajace cieplo slonce skrylo sie za gorami. Jego mysli tworzyly kotlujace sie mrowisko dzwiekow, trosk i wspomnien.
Wkrotce jednak, choc wcale tego nie chcial, powieki zaczely mu ciazyc, odrobine opadly, po czym zatrzymaly sie polotwarte, niezdolne sie podniesc ani opasc bardziej.
Gdyby nie wiedzial, co sie dzieje, z pewnoscia wpadlby w panike. Byl to jednak tylko lekki trans medytacyjny. Rozpoznal to wrazenie. “Niech sie dzieje, co chce” — pomyslal i poddal sie ogarniajacej go fali.
Czy robil to z checi rywalizacji z Powhatanem, czy tez chcial mu udowodnic, ze nie jest jedynym dzieckiem odrodzenia, ktore jeszcze pamietalo?
A moze po prostu dlatego, ze czul sie zmeczony, a zachod slonca byl taki piekny?
Mial w sobie wrazenie pustki. Wydawalo mu sie. ze jego pluca sa zamkniete, i to juz od dlugiego czasu. Probowal wciagac powietrze mocno i gleboko, lecz rytm jego oddechow nie zmienil sie w najmniejszym stopniu, calkiem jakby jego cialo dysponowalo wlasna, niedostepna dla niego madroscia. Spokoj, ktory ogarnal skostniala od wiatru twarz Gordona, wydawal sie splywac powoli w dol. Dotykal jego gardla niczym palce kobiety, przebiegal po napietych ramionach i glaskal miesnie, az wreszcie rozluznily sie z wlasnej inicjatywy.
“Kolory…” — pomyslal, widzac tylko niebo. Serce kolysalo delikatnie jego cialem.
Czy uplynelo juz cale zycie od chwili, gdy siedzial tak, zapomniawszy o wszystkim? A moze po prostu bylo zbyt wiele spraw, o ktorych chcial zapomniec?
“Sa…”
Pod wplywem ulgi, do ktorej nigdy nie moglby sie zmusic, ucisk w jego plucach ustapil. Gordon zaczal oddychac. Zuzyte powietrze wydostalo sie na zewnatrz i umknelo na zachodnim wietrze. Nastepny oddech smakowal tak slodko, ze wyszedl z jego ust jako westchnienie.
Kolory…
Po lewej stronie cos sie poruszylo. Odezwal sie cichy glos.
— Zastanawialem sie kiedys, czy te zachody slonca to pozegnalny dar Boga… cos takiego jak tecza, ktora dal Noemu, tylko ze tym razem chcial powiedziec… “Zegnajcie”…nam wszystkim.
Gordon nie odpowiedzial. Nie bylo potrzeby.
— Ale po tylu latach przygladania sie im doszedlem do wniosku, ze atmosfera powoli sie oczyszcza. Nie sa juz takie, jak zaraz po wojnie.
Gordon skinal glowa. Dlaczego ludzie mieszkajacy na wybrzezu zawsze uwazali, ze maja monopol na zachody slonca? Przypomnial sobie, jak to wygladalo na prerii. gdy skonczyla sie trzyletnia zima i niebo stalo sie na tyle czyste, by mozna bylo dojrzec slonce. Wydawalo sie wtedy, ze niebiosa rozprysnely swa palete w jaskrawym bryzgu odcieni o cudownym, choc smiercionosnym pieknie.
Nie odwracajac sie, Gordon wiedzial, ze Powhatan sie nie poruszyl. Siedzial w tej samej pozycji, usmiechajac sie lagodnie.
— Kiedys — ciagnal siwowlosy wodz — moze dziesiec lat temu, gdy siedzialem sobie tutaj tak jak teraz, przychodzac do siebie po niedawno odniesionej ranie i kontemplujac zachod slonca, nagle dojrzalem cos, co poruszalo sie brzegiem rzeki, tam na dole. Z poczatku pomyslalem, ze to ludzie. Wyrwalem sie z transu i zszedlem na brzeg, by przyjrzec sie im z bliska. Cos jednak — nawet z tej odleglosci — mowilo mi, ze nie jest to nieprzyjaciel. Zblizalem sie tak cicho, jak tylko moglem, az wreszcie, gdy mialem juz tylko kilkaset metrow, wyciagnalem mala lunete, ktora trzymalem w kieszeni, i skierowalem ja na to cos. To w ogole nie byli ludzie. Wyobraz sobie moje zaskoczenie, gdy zobaczylem, jak ida reka w reke brzegiem rzeki, on pomaga jej przejsc przez kamienne nasypy, a ona pomrukuje cicho, niosac cos zawinietego w szmaty. To byla para szympansow, na Boga. Albo moze jeden szympans i jedna mniejsza malpa. Zniknely w mokrym od deszczu lesie, zanim zdazylem sie upewnic.
Po raz pierwszy od dziesieciu minut Gordon zamrugal powiekami. Widzial wszystko tak doskonale w wyobrazni, jakby nad ramieniem swego rozmowcy zagladal w jego wspomnienia z tego dawno minionego dnia. “Dlaczego mi o tym opowiada?”
— Na pewno uwolniono je z portlandzkiego zoo razem z tymi lampartami, ktore biegaja teraz na swobodzie w Gorach Kaskadowych — ciagnal Powhatan. — To bylo najprostsze wyjasnienie… ze przez te lata dotarly na poludnie, szukajac pozywienia i unikajac ludzi, pomagajac sobie nawzajem, wedrujac w kierunku, gdzie na pewno mialy nadzieje odnalezc cieplejsze obszary. Zdalem sobie sprawe, ze ida wzdluz poludniowej odnogi Coquille, prosto na terytorium holnistow. Coz moglem zrobic? Pomyslalem, czyby za nimi nie podazyc. Sprobowac je zlapac albo przynajmniej zawrocic. Bylo jednak watpliwe, czy udaloby mi sie zrobic cos wiecej niz je przestraszyc. Do tego, jesli udalo im sie zajsc tak daleko, nie potrzebowaly moich ostrzezen, by wiedziec, ze bliskosc ludzi jest zagrozeniem. Przedtem zyly w klatce, a teraz na swobodzie. Och, nie bylem na tyle naiwny, by sadzic, ze sa szczesliwsze, ale przynajmniej nie byly juz poddane woli innych.
Glos Powhatana przycichl.
— Wiem, ze to moze byc bardzo cenne. — Nastala kolejna przerwa. — Pozwolilem im odejsc — powiedzial, konczac swa opowiesc. — Gdy siedze tu, obserwujac te zachody slonca, ktore ucza skromnosci, czesto zastanawiam sie, co sie z nimi stalo.
Oczy Gordona zamknely sie wreszcie do konca. Cisza sie przeciagala. Wciagnal powietrze i z pewnym wysilkiem sprawil, ze opadl z niego ciezar. Powhatan probowal mu cos przekazac swa dziwna opowiescia. On rowniez mial mu cos do powiedzenia.
— Obowiazek niesienia pomocy innym nie musi byc tozsamy z poddaniem woli…
Przerwal, gdyz wyczul, ze cos sie zmienilo. Otworzyl oczy. Gdy sie odwrocil, zobaczyl, ze Powhatan zniknal.
Tego wieczoru przyszli ludzie ze wszystkich stron. Gordon nie wyobrazal sobie, ze w rzadko zaludnionej dolinie nadal mieszka ich az tylu. Na czesc odwiedzajacego ich pocztowca i jego towarzyszy urzadzili cos w rodzaju ludowego festynu. Dzieci spiewaly, a niewielkie zespoly wykonywaly krotkie, dowcipne skecze.
W przeciwienstwie do polnocy, gdzie popularnymi piosenkami byly czesto te, ktore zapamietano z czasow telewizji i radia, tutaj nie bylo czule wspominanych komercyjnych hitow i tylko nieliczne rockandrollowe melodie przerobiono na banjo i akustyczna gitare. Muzyka wrocila do dawniejszych tradycji.
Brodaci mezczyzni, kobiety w dlugich sukniach podajace do stolow, spiewy przy kominku i swietle lamp — rownie dobrze mogloby to byc spotkanie sprzed niemal dwoch stuleci, z czasow, gdy pierwsi przybyli do tej doliny biali ludzie zbierali sie dla towarzystwa i po to, by strzasnac z siebie chlod zimy.
Johnny Stevens wystapil jako reprezentant mieszkancow polnocy. Przywiozl az tutaj swa drogocenna gitare, a jego talent oszolomil sluchaczy i sprawil, ze zaczeli klaskac i przytupywac.
W normalnych warunkach bylaby to swietna zabawa i Gordon z radoscia przylaczylby sie do niej, wykonujac numery ze swego dawnego repertuaru, z czasow gdy nie byl jeszcze “listonoszem”, a tylko wedrownym minstrelem, wymieniajacym piosenki i opowiesci na posilki podczas drogi przez polowe kontynentu.
Noca przed odjazdem z Corvallis sluchal jednak jazzu i Debussy’ego. Mimo woli rozmyslal wtedy, czy mial to byc ostatni raz.
Wiedzial, co staral sie osiagnac George Powhatan, urzadzajac te fete. Odwlekal konfrontacje… kazal przybyszom z Willamette siedziec i czekac… ocenial ich wartosc.
Upewnil sie, ze wrazenie, jakie odniosl nad urwiskiem, bylo prawdziwe. Ze swymi dlugimi wlosami i kpiarskim tonem Powhatan stanowil zywy obraz starzejacego sie neohippisa. Od dawna martwy ruch z lat dziewiecdziesiatych zdawal sie pasowac do stylu jego przywodztwa.
W dolinie Camas wszyscy byli niezalezni i rowni.
Niemniej, kiedy George sie smial, pozostali szli za jego przykladem. Sprawialo to calkowicie naturalne wrazenie. Nie wydawal zadnych rozkazow ani polecen. Nikomu nie przychodzilo do glowy, by tego oczekiwac. W sali nie dzialo sie nic, co by go gniewalo, nic, co mogloby wywolac chocby podniesienie brwi.
W tym, co ongis nazywano “miekkimi” dziedzinami — tymi, ktore nie wymagaly metali ani elektrycznosci — ludzie ci nie ustepowali pracowitym rzemieslnikom z Willamette. Pod pewnymi wzgledami mogli ich nawet przewyzszac. Nie bylo watpliwosci, ze wlasnie dlatego Powhatan uparl sie, iz pokaze im swa farme. Chcial zademonstrowac gosciom, ze nie maja do czynienia z zacofanym spoleczenstwem, lecz z ludzmi na swoj sposob cywilizowanymi. Czesc planu Gordona polegala na wykazaniu, ze Powhatan sie myli.
Nadszedl wreszcie czas, by zademonstrowac “dary Cyklopa”, ktore przywiezli z tak daleka.
Ludzie przygladali sie z wybaluszonymi oczyma, jak Johnny Stevens demonstrowal na kolorowym monitorze