uslyszal cos, co wskazywalo na jakas usterke w silniku, ale postanowil nie zwracac na to uwagi.
Siedzial wygodnie oparty, jego lewa noga spoczywala na pedale przyspieszenia, a prawa, wyciagnieta, pod obwislym cialem czteroletniego psa
0 bezgranicznie smutnym wyrazie pyska. Heck w ten wlasnie sposob prowadzil samochod – z jedna noga wyciagnieta, choc niekoniecznie przywalona cialem psa. Kupil maszyne z automatyczna skrzynia biegow i odpowiednim siedzeniem wylacznie z tego powodu.
Trentona Hecka, ktory byl dokladnie o trzydziesci dwa lata starszy od psa, nazywano czasami „tym chudym facetem z Hammond Creek'. Jednak ci, ktorzy widzieliby go bez koszuli, ci, ktorzy zobaczyliby jego muskuly wyrobione podczas polowan, lowienia ryb i wykonywania roznych prac fizycznych na wsi, z pewnoscia doszliby do wniosku, ze nie jest on wcale chudy. Trenton byl szczuply i muskularny, ale nie chudy. W ostatnim miesiacu jego brzuch zaczal nawet troche sterczec ponad paskiem od spodni. Bylo to spowodowane przede wszystkim bezczynnoscia, chociaz picie niezliczonych Budweiserow i jedzenie podwojnych gotowych zestawow obiadowych na kolacje tez musialo sie do tego przyczynic.
Heck pomasowal sobie to miejsce na spranych, niebieskich dzinsach, pod ktorym znajdowala sie lsniaca blizna po ranie od kuli – miejsce znajdujace sie dokladnie na srodku prawego uda. Ta czteroletnia blizna (niedlugo bedzie rocznica – zauwazyl) wciaz powodowala, ze miesnie mial napiete jak kauczukowe paski. Heck wyprzedzil jadaca powoli limuzyne
1 wrocil na wlasny pas ruchu. Duza, plastikowa kosc dyndala pod lusterkiem wstecznym. Wygladala jak prawdziwa i Heck zawiesil ja, zeby oszukac psa, jednak pies – pies z rodowodem imieniem Emil – nie dal sie skolowac.
Heck jechal szybko szosa, pogwizdujac. To, co gwizdal, pozbawione bylo melodii, a gwizd wydobywal sie spomiedzy jego nierownych zebow. Blysnal mu przed oczami znak drogowy. Heck zdjal stope z pedalu przyspieszenia i zahamowal gwaltownie, wskutek czego pies przesunal sie w przod na winylowym siedzeniu, marszczac pysk. Heck skrecil i pojechal jakies
cwierc mili wiejska droga pokryta sfatygowanym asfaltem. Zobaczyl swiecace w oddali swiatla, a na niebie dostrzegl kilka niesmialo migoczacych gwiazd. Ogarnelo go przemozne poczucie osamotnienia. Zauwazyl opuszczone stoisko przydrozne – szope, w ktorej jakis farmer sprzedawal przed laty ser i miod. Wysiadl z samochodu, nie wylaczajac silnika i pozostawiajac niespokojnego psa na siedzeniu.
Dzisiejszego wieczora Heck mial na sobie to, co nosil prawie kazdego dnia (z wyjatkiem dni bardzo zimnych) – czarna koszulke trykotowa, koszule robocza i dzinsowa, niebieska kurtke. Jego kedzierzawe, ciemne wlosy opadajace na uszy przykrywala czapka z emblematem nowojorskich Mets. Czapka ta byla prezentem od kobiety imieniem Jill, ktora potrafila z pamieci wyrecytowac wyniki wszystkich meczow rozegranych przez te druzyne w ciagu ostatnich pietnastu lat (i sama dobrze grala w baseball). Jego jednak nie interesowaly losy druzyny, a postrzepiona czapke nosil tylko dlatego, ze byla prezentem od niej.
Rozejrzal sie niepewnie i zaczal powoli isc przez parking, robiac kolo. Spojrzal na swoja furgonetke i doszedl do wniosku, ze jej reflektory daja za duzo swiatla. Wylaczyl wiec i silnik, i reflektory. Otulony ciemnoscia, zaczal znowu isc. W poblizu rozlegl sie jakis szelest. Heck natychmiast rozpoznal, ze to szop. W kilka chwil pozniej przeszedl za nim cicho skunks, a on poczul zapach pizma. Te zwierzeta nie byly grozne, ale on, idac, chwycil czarna, prazkowana, bakelitowa kolbe starego automatycznego pistoletu, ktory znajdowal sie w jeszcze starszym, kowbojskim olstrze z rzemykami z nie garbowanej skory.
Niebo bylo pochmurne. Burza powinna byla juz sie zaczac. Wiem, Boze, ze musisz spuscic deszcz – powiedzial Heck cicho, wcale nie patrzac w niebo – ale na kilka godzin powstrzymaj wiatr. Potrzebna mi twoja pomoc, naprawde, bardzo mi potrzebna.
Gdzies z tylu trzasnela glosno galazka. Heck odwrocil sie szybko, starajac sie przeniknac wzrokiem przez listowie dobrze widocznej brzozy. Znal tylko nieliczne dzikie zwierzeta, ktore w ten sposob lamaly galezie. Mogla to zrobic samica losia prowadzaca swoje mlode albo siedmiostopo-wej dlugosci niedzwiedz grizzly patrzacy na niego z pewnoscia pozadliwym wzrokiem i majacy poczucie absolutnego bezpieczenstwa, oczywiste u zwierzecia pod ochrona.
A moze to pijany jelen? – pomyslal Heck, chcac rozweselic samego siebie.
Szedl dalej. W pewnym momencie parking zalalo swiatlo. Przyjechal ten samochod, ktorego Heck sie spodziewal. Zaparkowal z leniwym piskiem opon. Do Hecka podszedl wyprostowany jak sierzant musztrujacy rekrutow oficer policji w szarym mundurze.
– Czolem, Don.
Heck zasalutowal niedbale.
– Czolem, Trent. Dobrze, ze byles wolny. Milo mi cie widziec.
– Ta burza jest juz blisko – powiedzial Heck.
– Myslalem, ze ten twoj Emil potrafi tropic nawet podczas huraganu.
– Mozliwe – odpowiedzial Heck – ale ja sam wolalbym nie zginac od pioruna. No, a kto to uciekl?
– Ten swir, ktorego zlapali w zeszlym roku na wiosne w Indian Leap. Pamietasz te historie?
– Kto by jej nie pamietal.
– On uciekl dzisiaj wieczorem. W worku na cialo – wyjasnil Haver-sham.
– Moze jest wariatem, ale ma tez spryt.
– Jest gdzies kolo Stinson.
– Wiec odjechal kawal drogi.
– Tak. Chlopak od koronera, ten, co prowadzil karawan, jest tam teraz. No i Charlie Fennel, i paru policjantow. Charlie ma ze soba suki.
Suki policyjne, o ktorych mowil Haversham, nie byly prawdziwymi tropicielami. Byly psami mysliwskimi, labradorami, od czasu do czasu uzywanymi do tropienia. Mialy dobry wech, a bedac sukami wysterylizo-wanymi, omijaly slupy i drzewa i nielatwo dawaly sie sprowadzic z tropu. Ale rozpraszaly sie. Emil natomiast byl psem, ktory szedl pewnie. Kiedy byl na tropie, potrafil przejsc po kroliku siedzacym mu na drodze, nie zauwazajac go. W takich razach szedl prosto, a jedynym slyszalnym dzwiekiem bylo jego sapanie. Suki lubily tropic i spedzaly duzo czasu na szukaniu na wszystkie strony z pelnym entuzjazmu skomleniem. Jednak scigajac niebezpiecznego uciekiniera, dobrze bylo miec ze soba cale stado psow. Heck spytal Havershama, co dadza Emilowi do powachania.
– Bielizne.
Kapitan wreczyl Heckowi plastikowa torbe. Heck byl pewien, ze Haversham wie, jak obchodzic sie z rzeczami, ktore ma wachac pies. Na pewno dopilnowal, zeby rzeczy nie byly ostatnio prane i zeby nikt nie dotykal ich palcami.
– O ile nam wiadomo, on lata prawie nagi – dodal policjant. Heck myslal, ze kapitan zartuje.
– Nie, nie zartuje – powiedzial Haversham. – On jest gruby, ma duzo sadla. Adler, lekarz ze szpitala, mowil mi, ze ci schizofrenicy nie czuja zimna tak jak normalni ludzie. Oni sa jakby znieczuleni. Mozesz takiego uderzyc, a on nawet tego nie zauwazy.
– Oooo, dobrze, ze mi o tym mowisz, Don. A moze on potrafi tez fruwac, co?
Haversham zakrztusil sie ze smiechu, a potem dodal:
– Oni mowia, ze on jest dosc nieszkodliwy. Czesto ucieka. Adler twierdzi, ze zwiewal z siedmiu szpitali. Zawsze go znajduja. To jest dla niego taka zabawa. A w tym worku mieli przewozic faceta, ktory popelnil samobojstwo.
– Nieszkodliwy? Czy oni nie czytali, co sie stalo w Indian Leap? Heck prychnal pogardliwie i wskazal ruchem glowy w kierunku szpitala.
– Kto w tym szpitalu jest wariatem? – zapytal, a potem, nie patrzac Havershamowi w oczy, dodal: -' Przez telefon mowiles, ze dostane piecset dolcow honorarium. I nagrode. Dziesiec tysiecy. To prawda, Don? Dziesiec?
– Tak. Honorarium jest z moich funduszy – jak zwykle. A nagroda z pieniedzy stanowych. Z budzetu Adlera. Adler bardzo chce, zebys go zlapal. Goraczkuje sie.
– Nie sadze, ze dal ci to na pismie.
– Adler? Nie. Ale on naprawde chce, zebys go zlapal. Jezeli go zlapiesz – dostaniesz swoja forse, Trent. Jestes tu jedynym cywilem. Moi chlopcy nie moga wziac ani centa.
– Zlapie sie go.