mnie i naopowiadali klamstw o mnie tym w wasZyngtonie i caleMu chEtnie oCZerniajacemu czlOwieka swiatu. oNi mYsla, ze jestem niebezpieczny, itd. To tylko takiE usprawiedliwienie, Ale wszyscy w nie wierza, to znaczy „im' wierza, a oni sa bardzo silni i my musimy ich sie bac. Oni sa wszedzie.
To jest SPISEK. SPIS+EK.
a ja wiem, ze i TY do niego nalezysz!!!!
Zemsta nalezy do mnie, a nie do PANA, bo PAN wie co ja Zrobilem i nie daje MI odpoczac. Co noc strzela mi w leb!!!
Zatem JA Dlugo meczony przyjmuje moj los i ty, co jEstes taka piekna tez Musisz, prosze CIE przyjdz do mnie na wieczny spoczynek. Wszedzie. NieprzErWAnie. Zawsze. Zemsta. EWO – kobieto PRZYJDZ do MNIE. ja twoj kochanek List zostal napisany zielonym, czarnym i niebieskim tuszem. A jej imie i jego „podpis' byly czerwone. Szeryf cmoknal zirytowany.
– Czy rozumiesz cos z tego? – zapytal, zwracajac sie do Owena.
– To jest belkot – powiedziala Lis.
Owen spojrzal na nia i oswiadczyl: – Rozmawialismy o tym po otrzymaniu tego listu. Myslelismy, ze to wybryk jakiegos nastolatka. Lis uczyla angielskiego w drugiej klasie miejscowego liceum.
– Ja jestem sroga nauczycielka – zasmiala sie niezbyt wesolo. – Szesnastolatki za mna nie przepadaja.
– ja twoj kochanek' – szeryf sciagnal pas, u ktorego mial bron. Patrzyl na list przez chwile, a potem zapytal: – Jest adres zwrotny?
Lis przejrzala teczke z szarej tektury, w ktorej trzymala list w przegrodce zatytulowanej Listy rozne, zaraz za przegrodka zatytulowana Testamenty – Owen i Lis. (To ostatnie zauwazyla dopiero teraz.) Znalazla koperte. Nie bylo na niej adresu nadawcy. Pieczec pocztowa pochodzila z Gloucester.
– Gloucester nie jest w poblizu Marsden – zauwazyla.
– Czy moge zadzwonic? – szeryf spojrzal na Owena, ktory wskazal mu telefon ruchem glowy.
Opierajac sie o lade kuchenna i popijajac herbate z dzikiej rozy, Lis przypomniala sobie goraca wrzesniowa sobote. Przesadzala wtedy krzak herbacianej rozy. Wzdluz nosa, laskoczac ja, splywal jej pot. Owen przez caly dzien pracowal i wrocil przed chwila. Bylo gdzies kolo czwartej, slonce swiecilo blado i stalo nisko. Owen ukazal sie w drzwiach. Szerokie ramiona mial przygarbione, a w rece trzymal kawalek papieru. Lis podniosla na niego wzrok. Krzak rozy przesunal jej sie miedzy palcami, a jakis kolec przebil skore. Widzac powazna mine meza, nie zwrocila w pierwszej chwili uwagi na bol. W chwile pozniej, opusciwszy wzrok, zauwazyla na palcu kropelke krwi. Polozyla krzew na ziemi. Owen wreczyl jej ten wlasnie list, a ona wziela go powolnym ruchem, zostawiajac na kopercie krwawy odcisk palca przypominajacy staromodna pieczec woskowa.
Teraz Portia przeczytala list. Wzruszyla ramionami i powiedziala do
Lis:
– Mam ze soba troche tego, co wiesz. Jezeli chcesz, to przyjdz do mojego pokoju. To cie zrelaksuje.
Lis zmruzyla oczy, starajac sie zachowac spokoj. Tylko jej siostra mogla zrobic cos takiego – proponowac komus dzointa w obecnosci policjanta (na ktorego zderzaku widnial napis Ridgeton mowi NIE narkotykom). To byla cala Portia – przewrotna i cyniczna. Och, ta Portia – ta jej kuta na cztery nogi blada mlodsza siostra z francuskim warkoczem, odtwarzaczem w kieszeni i wianuszkiem narzeczonych. Zostala zmuszona do spedzenia wieczoru na wsi i teraz daje Lis w kosc.
Lis nie odpowiedziala. Mloda kobieta wzruszyla ramionami i, spojrzawszy na Owena, wyszla z kuchni.
Szeryf, ktory nie slyszal propozycji Portii i ktory prawdopodobnie i tak by jej nie zrozumial, odwiesil sluchawke.
– No wiec – powiedzial do Owena – krotko mowiac, ona nie ma sie czym martwic.
Ona? – zastanowila sie Lis. Czy on ma na mysli mnie? Poczula, ze plonie jej twarz. Zobaczyla tez, ze nawet staromodny Owen poruszyl sie niespokojnie, slyszac lekcewazacy ton szeryfa.
– Oni mowia, ze ten list nic nie znaczy. Hrubek jest schizofrenikiem, a schizofrenicy nie radza sobie, kiedy stoja z kims twarza w twarz. Sa zbyt nerwowi, zeby rozmawiac czy zrobic cokolwiek. Dlatego pisuja takie dlugie listy, ktore sa przewaznie bez sensu. A kiedy komus groza, to nie spelniaja grozby, bo sie za bardzo boja.
– Aten stempel? – zapytala nieustepliwie Lis. – Ten z Gloucester?
– A to. Pytalem. Poslali go do szpitala w Gloucester na jakies badania w pierwszym tygodniu wrzesnia. Szpital jest slabo strzezony. Mogl sie wymknac i wyslac list. Ale mowilem juz, ze on zmierza na wschod, posuwa sie wiec w przeciwnym kierunku.
Szeryf i Lis popatrzyli na Owena, ktory – bedac osoba najpotezniejszej postury z nich trojga – zdawal sie tu dowodzic.
– A co, jezeli tak nie jest? – zapytal Owen.
– Do diabla, on nie ma samochodu. Lekarz powiedzial, ze nie umie prowadzic. A kto go podwiezie? Takiego wielkiego swirusa?
– Ja po prostu pytam – rzucil Owen. – Co, jezeli on nie kieruje sie na wschod? Co bedzie, jezeli zmieni zdanie i pojawi sie tutaj?
– Tutaj? – powtorzyl szeryf i zamilkl.
– Chce, zebyscie tu przyslali policjanta.
– Przykro mi, Owen. To niemozliwe. Zbliza sie…
– Sluchaj, Stan, to jest powazna sprawa.
– Zbliza sie… burza. Straszna burza. A Fred Bertholder ma grype i lezy w lozku. Jest naprawde chory. Cala jego rodzina tez choruje.
– Jednego policjanta. Tylko do chwili, kiedy go zlapia.
– Ale nawet policja stanowa nie ma ludzi. Sa na szosie z powodu…
– Tej kurewskiej burzy – warknal Owen.
Rzadko przeklinal w obecnosci ludzi, ktorych dobrze nie znal – uwazal to za oznake slabosci. Dlatego Lis poczula sie przez chwile zszokowana. Zaszokowalo ja nie tyle samo slowo, ile wielka zlosc, ktora musiala spowodowac, ze Owen je wypowiedzial.
– Musimy brac pod uwage hierarchie waznosci. Nie denerwuj sie tak. Bede w kontakcie z Havershamem. Jezeli cos sie zmieni, natychmiast tu przyjade.
Owen podszedl do okna i spojrzal na jezioro. Wygladalo na to, ze albo jest tak wsciekly, ze nie moze wydobyc z siebie glosu, albo zastanawia sie nad czyms gleboko.
– A moze byscie przenocowali w jakims hotelu? – zaproponowal szeryf tak wesolo, ze Lis poczula gniew. – W ten sposob wyspicie sie i nie bedziecie sie musieli o nic martwic…
– Wyspicie sie – mruknela Lis. – Akurat.
– Wierzcie mi, nie macie sie czym przejmowac – powiedzial szeryf. Po czym podszedl do okna i spojrzal w niebo, majac prawdopodobnie
nadzieje, ze zaraz zacznie sie blyskac i ze to usprawiedliwi fakt, ze policjanci zostali rozeslani w teren.
– W kazdym razie ja bede pilnowal sprawy – dodal. Wychodzac, usmiechnal sie ze skrucha.
Lis byla jedyna osoba, ktora odpowiedziala mu „dobranoc'.
Owen chodzil w te i z powrotem kolo okna, spogladajac na jezioro.
– Mysle, ze powinnismy tak zrobic – rzekl rzeczowym tonem. – To znaczy pojsc do hotelu. Wezmiemy pokoj w Gospodzie Marsden.
No tak, wezma niezmiernie oryginalny apartament, zasmiecony (wedlug slow Owena) suszonymi kwiatami, umeblowany sztampowymi meblami, ozdobiony wiejskimi girlandami i kiczowatymi obrazkami przedstawiajacymi zywe konie, martwe ptaki i dziewietnastowieczne dzieci o szklanych oczach.
– Nie jest to chyba najlepsza kryjowka.
– Nie wyglada na to, ze on przebedzie nawet polowe drogi do Ridge-ton, nie mowiac juz o tym, ze przeciez nie znajdzie hotelu, w ktorym zamieszkamy… Zreszta nie wiadomo, czy w ogole ma zamiar nas szukac. Poza tym Gospoda znajduje sie zaledwie o dwie mile stad. A ja nie chce za bardzo oddalac sie od domu.
– Musimy skonczyc tame i oklejanie okien.
Owen milczal przez chwile. A potem zapytal z roztargnieniem:
– Jak myslisz, gdzie on jest?
– Ja sie stad nie rusze, dopoki nie skonczymy tej tamy. Te worki z piaskiem…
Oczy Owena zablysly.