– Dlaczego sie ze mna sprzeczasz?

Lis zamrugala. Nauczyla sie znosic jego humory. Wiedziala, ze zwykle wyladowywal sie nie na tym, na kim trzeba. Byl teraz zly, to prawda, ale nie na nia, tylko na szeryfa. Przewaznie Lis reagowala gniewem na«jego gniew. Ale dzisiaj nie podniosla glosu. Nie miala jednak zamiaru mu ustapic.

– Ja sie nie sprzeczam. Mozemy pojsc do hotelu. Ale ja nie rusze sie stad, dopoki nie zostanie ulozona przynajmniej jeszcze jedna warstwa workow, gruba co najmniej na stope.

Wzrok Owena skierowal sie znow na jezioro, gdy tymczasem ona spojrzala na list lezacy na ladzie kuchennej. Wziela go, wygladzila papier, a potem zlozyla na czworo. Papier zaszelescil, a ten szelest nie wiadomo dlaczego przywiodl jej na mysl szelest wysuszonej skory. Lis wzdrygnela sie i rzucila list na kupke rachunkow, ktore zamierzala schowac do teczki.

Wlozyla kurtke. Czy Owen ustapi, czy ma zamiar sie klocic? Nie potrafila przewidziec jego reakcji i poczula, ze ze zdenerwowania zaczynaja bolec zoladek.

– To nie powinno zajac wiecej niz godzine – powiedziala ostroznie. Ale on milczal.

– Myslisz, ze przez ten czas ulozymy wystarczajaca liczbe workow? Owen w koncu odwrocil sie od okna i powtorzyl jej pytanie:

– Czy przez godzine ulozymy wystarczajaca liczbe workow?

– No tak, przez godzine. Ja jestem pewna, ze tak. Zdziwil ja jego spokoj.

– Zreszta uwazam – dodala – ze nie bedzie tak zle, jak zapowiadaja. Znasz tych tutejszych meteorologow. Zawsze podnosza falszywy alarm…

Kierowca minal restauracje i bardzo powoli wprowadzil ogromna ciezarowke na parking. Zahamowal i wylaczyl silnik, a potem pochylil sie nad mapa. Ustalenie, ze znajdzie sie w Bangor na drugi dzien przed czwarta po poludniu, zajelo mu wiecej czasu, niz sie spodziewal. Przy swojej inteligencji powinien byl to obliczyc predzej.

Byl mlody. Na glowie nosil czapke z napisem Dolphins zalozona daszkiem do tylu, a na nogach buty Nike'i. W jego magnetofonie tkwila tasma z muzyka grunge. Mial tez szesc innych z rapem i hip-hopem (byl to sekret, ktorego nie zdradzal nikomu z rodziny). Wyszedl z szoferki, zatrzymujac sie na chwile na stopniu, przy bocznym lusterku, i widzac – ku wlasnemu zmartwieniu – konstelacje tradzikowych wypryskow na policzku, a potem zeskoczyl na ziemie. Znajdowal sie w polowie drogi do baru, kiedy za jego plecami rozlegl sie jakis glos.

– Hej, szoferuniu!

I nagle obok niego pojawil sie poteznej budowy mezczyzna o nogach jak pnie drzew. Kierowca zatrzymal sie i zdumiony spojrzal w blyszczaca od potu okragla twarz. Zobaczyl, ze mezczyzna usmiecha sie szeroko i ze ma piane na ustach, a takze ze jego oczy zdradzaja podniecenie rowne podnieceniu dziecka grajacego w pilke.

– Sie ma – baknal kierowca.

Potezny mezczyzna zmieszal sie nagle. Wygladalo na to, ze zastanawia sie, co powiedziec.

– Niezla maszyna – stwierdzil wreszcie, nie patrzac jednak na ciezarowke, tylko na kierowce.

– Mhm. Dzieki za uznanie. Przepraszam, ale jestem wykonczony i musze cos przegryzc.

– Aha, przegryzc. Oczywiscie. Szczesliwa siodemka. Widzisz? Raz, dwa, trzy, cztery, piec, szesc… – Wskazywal reka pojazdy stojace na parkingu. – Siedem.

Poprawil tweedowa czapke, ktora tkwila na jego przypominajacej kule bilardowa glowie. Wygladalo na to, ze jest lysy. Kierowca pomyslal wiec, ze moze to skinhead-nazista.

– Tak, szczesliwa siodemka – przyznal i rozesmial sie troche zbyt glosno.

– O ho ho. To juz osiem.

Potezny facet wskazal nastepna ciezarowke wjezdzajaca wlasnie na parking. Jego usta wykrzywily sie w dziwnym usmiechu.

– Zawsze jakis skurwysyn wszystko popsuje.

– To sie zdarza.

Kierowca ciezarowki doszedl do wniosku, ze moglby przyspieszyc i wyprzedzic tego przyglupa, jednak powstrzymywaly go dwie rzeczy: strach, ze wyjdzie na idiote w oczach innych kierowcow, oraz obawa, ze ten przy-glup mu przylozy.

– No tak, dobranoc panu – powiedzial i skierowal sie do baru. Oczy poteznego faceta zablysly. Wydawal sie zmartwiony.

– Zaraz, zaraz. Poczekaj! – zawolal. – Jedziesz na wschod, szofe-runiu?

Mlody czlowiek podniosl wzrok i spojrzal w jego mroczne oczy.

– Ja sie nie nazywam „szoferunio' – zaprotestowal ostroznie.

– Ja jade do Bostonu. To kolebka naszego kraju. Naprawde musze sie dostac do Bostonu.

– Przykro mi, ale nie moge pana podrzucic. Pracuje dla…

– Podrzucic? – zapytal potezny mezczyzna z zaciekawieniem. – Podrzucic?

– No tak. Nie moge pana podwiezc. No, wie pan, co mam na mysli. Pracuje w pewnej firmie i stracilbym prace, gdybym to zrobil.

– A to pech.

– W naszej firmie jest taki przepis.

– No to co ja mam zrobic?

– Ludzie nie lubia, kiedy ktos prosi o podwiezienie na parkingu? – Nie bylo to wlasciwie pytanie, ale chlopak byl zbyt przestraszony, zeby powiedziec to temu czlowiekowi tonem twierdzacym. – Moze pojdzie pan na szose i sprobuje zatrzymac kogos?

– Na szose? Zatrzymac kogos?

– Tak. Podniesie pan kciuk i zatrzyma kogos. Moze ktos pana wezmie.

– Aha. No tak. Moglbym tak zrobic. Czy dostane sie w ten sposob do Bostonu?

– Widzi pan tamte swiatla? To szosa numer 118. Ona skreca w lewo, czyli na polnoc. Dostanie sie pan nia na Miedzystanowa, a ta dostanie sie pan szybko do Bostonu.

– Dzieki, szoferuniu. Niech cie Bog ma w opiece. Tak, na szose i podniesc kciuk.

Potezny mezczyzna ruszyl biegiem przez parking. Sadzil naprzod niezdarnymi susami. Kierowca zmowil krotka modlitwe dziekczynna. Dziekowal Bogu za to, ze uszedl z zyciem, a takze za to, ze ma swietna historie do opowiedzenia innym kierowcom. Swietna bez zadnego koloryzowa-nia.

Peter Grimes wrocil do gabinetu dyrektora szpitala i usiadl przed biurkiem.

– Wiec co on zrobil? – zapytal Adler, jak gdyby podejmujac dopiero co przerwana rozmowe.

– Slucham?

Adler postukal palcem w zielona papierowa teczke.

– Tu jest sprawozdanie pielegniarki z dyzuru. Hrubek mial prawo przebywac na Oddziale C. Mial prawo chodzic po terenie. On po prostu wszedl sobie do kostnicy. Tak, dostal sie tam tak po prostu. No i wszedl do zamrazarki. O Boze, Boze drogi. Jest zle, Peter, jest zle.

W gabinecie bylo chlodno i Adler mial teraz na sobie bezowy rozpinany sweter. Maly palec jednej reki trzymal w jego dolnej dziurce.

– Ja wiem, dlaczego tak sie stalo – oswiadczyl Grimes. – On bral udzial w programie Dicka Kohlera.

– No nie! On byl na oddziale przejsciowym?

– Nie, nie. Wolno mu bylo tylko chodzic po terenie. Bral udzial w terapii zajeciowej i w programie terapii przez prace. Mial prace na farmie. Doil krowy czy cos takiego.

Asystent popatrzyl przez okno, za ktorym w ciemnosci lezalo szpitalne, nie nastawione na zysk gospodarstwo rolne. Gospodarstwem tym kierowali wolontariusze, a pracowali w nim pacjenci. Rozciagalo sie ono na jakichs dziesieciu akrach pagorkowatego, kamienistego terenu.

– Dlaczego nie ma o tym nic w jego dokumentacji? Adler jeszcze raz stuknal w teczke.

– Mnie sie zdaje, ze sa jeszcze jakies inne papiery, ktorych my nie mamy. Nie wiem, co sie z nimi stalo. Dzieje sie tutaj cos dziwnego…

– Czy to Zarzad zarekomendowal Hrubeka do tego programu? Adler, bedac czlonkiem Zarzadu szpitala, modlil sie o pewna okreslona odpowiedz na to pytanie.

– Nie – powiedzial Grimes.

– Aha.

– Chyba to Dick Kohler jakos go tam wkrecil.

Вы читаете Modlitwa o sen
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату