– Bylibysmy wdzieczni, Johnnie – powiedzial – gdybys wstal i podszedl do samochodu. W szpitalu bardzo sie o ciebie martwia. Chcemy cie tam zawiezc. Nie chcesz wrocic do domu? – zapytal przymilnie. – Dostaniesz tam mleka i ciasta. Moze szarlotki.
Stanal za Hrubekiem i skierowal swiatlo latarki na jego puste dlonie, a potem na jego blyszczaca niebieskawa glowe.
– Dziekuje panu. Wie pan, ja rzeczywiscie chcialbym wrocic. Tesknie za szpitalem.
Hrubek odwrocil sie i, usmiechajac sie uprzejmie, wstal i podal reke policjantowi. Policjant tez sie usmiechnal – zaciekawiony sympatycznym gestem mlodego czlowieka – i schwycil miesista dlon Hrubeka, zbyt pozno uswiadamiajac sobie, ze szaleniec chce mu zlamac nadgarstek. Kosc trzasnela, a policjant z krzykiem osunal sie na kolana, upuszczajac latarke. Drugi policjant siegnal po bron, ale Hrubek byl szybszy i wycelowal w niego z kradzionego colta.
– Niezle sobie radzisz – powiedzial z ironicznym usmiechem – ale rzuc to, no juz!
Policjant rzucil bron.
– O Jezu – jeknal.
Hrubek wyciagnal pistolet z olstra rannego i cisnal go w zarosla. Ranny policjant skulil sie na ziemi, trzymajac sie za nadgarstek.
– Sluchaj – zwrocil sie do Hrubeka jego kolega – narobisz sobie tylko klopotow.
Hrubek odgryzl sobie kawalek paznokcia, spogladajac z gory na policjantow.
– Nie powstrzymacie mnie – powiedzial. – Ja to zrobie. Potrafie to zrobic i zrobie to. I to szybko!
Ostatnie jego slowa zabrzmialy jak okrzyk wojenny. Wydajac ten okrzyk, Hrubek podniosl reke nad glowe i potrzasnal piescia.
– Prosze cie, mlody czlowieku, odloz bron. – Ranny policjant mowil lamiacym sie glosem, z nosa mu kapalo. – Nie stalo sie nic strasznego. Nikt nie zostal jeszcze pokrzywdzony.
Hrubek spojrzal na niego tryumfujaco. Splunal.
– Niezle, gliniarzu, niezle. Ale mylisz sie. Wszystkim stala sie krzywda. Wszystkim, wszystkim, wszystkim! I to jeszcze nie jest koniec.
Owen Atcheson zaparkowal swoj samochod przy szosie numer 236, tuz obok duzego, swiezo zaoranego pola, siedem mil na zachod od wysokiej skaly, na ktorej znalazl slady Hrubeka. Zgodnie z przewidywaniami, odkryl glebokie slady stop swiadczace o tym, ze Hrubek posuwal sie rownolegle do szosy. Slady znajdowaly sie w sporej odleglosci od siebie i byly bardzo glebokie od strony palcow, co oznaczalo, ze Hrubek poruszal sie szybko, biegiem.
Owen zatrzymal sie kolo zamknietej stacji benzynowej i zadzwonil z automatu do Gospody. Poinformowano go, ze pani Atcheson i jej siostra telefonowaly i powiedzialy, ze przyjada troche pozniej, ale do tej pory sie nie zjawily.
– Czy mowily, dlaczego beda pozniej?
– Nie, prosze pana. Czy chce pan zostawic wiadomosc?
Owen zastanawial sie przez chwile. Pomyslal, ze moglby zostawic Lis zaszyfrowany komunikat: „Gosc posuwa sie na zachod, ale nie zawiadamiaj o tym nikogo'. Jednak zaraz przyszlo mu do glowy, ze to zbyt ryzykowne, bo recepcjonistka moglaby stac sie podejrzliwa albo pomylic sie, przekazujac jego slowa.
– Nie – powiedzial. – Sprobuje zadzwonic do domu.
Ale w domu nikt nie podniosl sluchawki. Moze juz wyjechaly, pomyslal i postanowil zadzwonic pozniej do Gospody.
Bylo teraz bardzo ciemno. Chmury calkowicie pokrywaly niebo. Powietrze stawalo sie chlodniejsze. Owen wlaczal latarke jak najrzadziej – tylko wtedy, kiedy wydawalo mu sie, ze widzi jakis slad, i trzymal ja bardzo nisko przy ziemi, zeby nie bylo widac swiatla. Ruszyl przed siebie – powoli, bardzo powoli. Kazdy zolnierz wie, ze w sytuacji gdy sie kogos sciga, ten scigany ma znaczna przewage.
Owen przewrocil sie kilka razy, zaczepiwszy noga o jakies druty albo o wici forsycji. Zwalal sie na ziemie ciezko, za kazdym razem padajac na bark albo na bok dla zlagodzenia impetu i ani razu nie ryzykujac zlamaniem palca czy nadgarstka. Nie natknal sie wiecej na pulapki. I tylko raz wpadl w desperacje – wtedy, kiedy trop zniknal. Zdarzylo sie to na duzej lace porosnietej trawa, majacej dwadziescia akrow i otoczonej ze wszystkich stron gestym lasem. Owen znajdowal sie w tym momencie o dwiescie jardow od szosy numer 236. Stanal na srodku laki i rozejrzal sie. Laka przechodzila w dlugi przesmyk miedzy skalistymi pagorkami prowadzacy na poludnie, w strone torow kolejowych i gesciej zaludnionych czesci hrabstwa. Po torach przejezdzaly regularnie pociagi towarowe i mozliwe bylo, ze Hrubek wskoczyl na wagon jednego z nich. Albo ze poszedl po prostu na poludnie w strone Boyleston – miasta, w ktorym znajdowaly sie stacja kolejowa i dworzec autobusowy.
Tracac stopniowo nadzieje, Owen krecil sie bez celu po trawie. Od czasu do czasu zatrzymywal sie, nasluchujac. Ale zamiast odglosow krokow slyszal tylko sowy i klaksony ciezarowek albo jakies dziwne szelesty. Po dziesieciu minutach takiego krazenia zauwazyl, ze wsrod drzew rosnacych na zachod od niego cos blysnelo. Wiedziony instynktem, skierowal sie w tamta strone. Kiedy wszedl w klonowy zagajnik, zgial sie wpol i tak posuwal sie dalej. Przeszedl przez obszar porosniety mlodymi drzewkami i dotarl do miejsca, gdzie byl przeswit. Poslugujac sie pistoletem, odsunal na bok pokryta rosa galaz swierku kanadyjskiego i az mu dech zaparlo ze zdumienia. Patrzyl, a zimne krople rosy spadaly mu na szyje i twarz.
Okrazajac powoli zepsuty MG, Owen przygladal sie ziemi. Kopnal biala zwierzeca czaszke. Od razu poznal, ze to czaszka fretki. Na poboczu bylo mnostwo sladow stop i opon. Niektore wygladaly jak slady Hrubeka. Zostaly one jednak w znacznym stopniu zadeptane przez ludzi, ktorzy byli tu po nim. Owen zobaczyl tez slady psich lap i zastanawial sie przez chwile, czy tropiacy wiedza, ze Hrubek posuwa sie na zachod. Slady swiadczyly o tym, ze z tropiacymi byl tylko jeden pies, a nie te trzy, ktore scigaly Hrubeka od miejsca jego ucieczki.
Owen jeszcze raz obszedl samochod, sprawdzajac pobocze i okoliczne zarosla. Nie bylo sladow Hrubeka prowadzacych w ktorymkolwiek kierunku. Owen podparl sie pod boki i spojrzal ponownie na samochod. Tym razem zauwazyl uchwyty, do ktorych mozna bylo przymocowac rower, jednak nie przyszlo mu do glowy, ze Hrubek ten rower ukradl. Ktoryz uciekinier, pomyslal, zwiewalby na rowerze po odkrytej szosie?
Ale zaraz, chwileczke… Michael Hrubek byl szalencem kierujacym sie swoja wlasna logika. Rower? Dlaczego nie? Owen obejrzal ziemie wokol samochodu i zobaczyl slady opon – raczej szerokie. Byly to albo opony balonowe, albo opony roweru, na ktorym jechal ktos bardzo ciezki. Owen jeszcze raz spojrzal na samochod. Uchwyty roweru byly w stanie wskazujacym na to, ze ktos zdjal rower, poslugujac sie sila.
Owen pojechal po sladach opon. Na skrzyzowaniu drogi wiejskiej z szosa numer 236 znalazl miejsce, gdzie rowerzysta sie zatrzymal, prawdopodobnie zastanawiajac sie, ktoredy jechac dalej.
Nie zdziwilo go to, ze obok sladu opon znalazl odcisk buta Hrubeka.
Ani to, ze rowerzysta zdecydowal sie skrecic na zachod.
Dorn byl wlasciwie byle jak sklecona buda stojaca przy koncu nie brukowanej drogi wijacej sie przez mizerny las. BMW zatrzymalo sie na malym blotnistym podworku wsrod wyrzuconych czesci samochodowych, kawalkow blachy, pogryzionych przez termity kawalkow drzewa opalowego i beczek po smarze pocietych palnikiem acetylenowym. Na widok tych beczek Kohler pomyslal, ze to podworko wyglada jak miejsce, w ktorym ktos chcial zajac sie produkcja roznow do barbecue, ale zabraklo mu acetylenu albo ochoty i rzucil te robote.
Kohler wysiadl z samochodu i podszedl do domu. Trac sobie gleboko osadzone zaczerwienione oczy chudymi palcami, zapukal w drzwi z siatki. Nie bylo odpowiedzi, chociaz z wnetrza dobiegal jazgot telewizora. Kohler zapukal jeszcze raz, glosniej.
Kiedy drzwi sie otworzyly, poczul zapach alkoholu, silniejszy niz bardzo silny zapach dymu unoszacy sie w powietrzu i swiadczacy o tym, ze w tym domu palono drewnem.
– Czesc, Stuart.
Stuart odpowiedzial dopiero po dluzszej chwili:
– Nie spodziewalem sie pana. A chyba powinienem byl sie spodziewac. Zaczelo juz padac? Podobno to ma byc cholerna burza.
– Czy moge wejsc na pare minut?
– Moja dziewczyna… nie ma jej dzisiaj w domu. Stuart Lowe wciaz stal w drzwiach.
– To nie zajmie duzo czasu.
– No dobra.
Kohler wszedl do malej bawialni.
Lozko, na ktorym lezaly dwa koce, wygladalo jak lozko chorego. Byl to dziwny mebel – bambusowy, z