– Co bedzie, jak ona powie Lis?

– Chodz – ponaglila go bez tchu. – Nie przerywaj. Wejdz we mnie!

– Uwazam, ze powinnismy wrocic.

Portia opadla na kolana, rozchylila jego koszule i wziela jego czlonek gleboko w usta.

– Nie – szepnal Robert.

Stal z odwrocona glowa i zamknietymi oczami, nie mogac opanowac drzenia. W tejze chwili na polane weszla Lis.

Claire musiala na nia wpasc prawie natychmiast i Lis albo dowiedziala sie, albo wywnioskowala z jej zachowania, co zaszlo. Teraz stanela nad obnazona para i przygladala sie jej.

– Portia! – krzyknela z wsciekloscia. – Jak moglas?!

Na jej twarzy malowalo sie takie samo przerazenie jak na twarzy Roberta.

Mloda kobieta wstala i otarla sobie usta stanikiem. Stanela twarza w twarz z siostra i spokojnie, z dystansu obserwowala, jak tamtej czerwienieje szyja, napinaja sie sciegna i drzy reka. Robert wciagnal szorty i rozejrzal sie ponownie za koszulka. Wygladalo na to, ze nie moze wydobyc z siebie slowa. Portia tymczasem nie chciala zachowywac sie jak uczennica przylapana na goracym uczynku.

– Jak moglas?

Lis schwycila ja za ramie, ale ona cofnela sie szybko. Patrzac w oczy rozwscieczonej siostrze, ubrala sie powoli, a potem bez slowa odeszla, zostawiajac Lis i Roberta na polanie.

Portia wrocila na plaze, gdzie Dorothy zaczynala sie pakowac, bo tymczasem ochlodzilo sie i zanosilo sie na deszcz. Dorothy spojrzala na Portie. Wygladalo na to, ze wyczula, ze cos jest nie tak, nic jednak nie powiedziala. Wiatr wzmogl sie i obie kobiety zaczely pospiesznie zbierac kosze i koce, chcac je nastepnie zaniesc do samochodu. Wrocily jeszcze na plaze, szukajac pozostalych uczestnikow pikniku. A potem zaczela sie ulewa.

Wkrotce w parku rozlegly sie syreny. Przyjechala policja. Przyjechali lekarze. Na zalanym deszczem skrzyzowaniu dwoch kanionow Portia spotkala siostre prowadzona przez dwoch wysokich straznikow. Lis miala czerwone oczy, byla ublocona i rozczochrana. Wygladala, jakby postradala zmysly.

Portia zrobila krok w jej kierunku. – Lis! Co…?

Policzek byl wymierzony spokojnie, ale tak silny, ze Portia zachwiala sie i przyklekla na jedno kolano. Zszokowana krzyknela z bolu. Zastygle w bezruchu siostry patrzyly na siebie przez dluzsza chwile. Zaskoczony straznik pomogl Portii wstac i powiedzial, ze Robert i Claire nie zyja.

– Nie! – krzyknela Portia.

– Nie! – powtorzyla Lis, przedrzezniajac ja, a potem odepchnela straznika, podeszla do siostry i powiedziala jej do ucha schrypnietym szeptem: – Ty zabilas te dziewczyne, ty to zrobilas, ty cholerna kurwo.

Portia spojrzala siostrze w twarz. Jej oczy staly sie tak zimne jak wznoszace sie naokolo nich skaly.

– Zegnaj, Lis.

Bylo to rzeczywiscie pozegnanie. Gdyz – jezeli nie liczyc kilku krotkich, pelnych napiecia rozmow telefonicznych – te slowa byly ostatnimi slowami, jakie padly miedzy siostrami az do dzisiejszego wieczora.

Indian Leap. Indian Leap bylo pierwsza rzecza, o jakiej Portia pomyslala, kiedy Lis zaprosila ja na dzisiejsza noc. Ta mysl tlukla jej sie zreszta po glowie, kiedy byla mowa o Szkolce Langdellow, i prawde mowiac za kazdym razem, kiedy myslala o powrocie do Ridgeton – co zdarzalo jej sie ostatnio dosc czesto, mimo ze nie zwierzyla sie z tego siostrze.

Indian Leap…

O Boze, Lis – pomyslala Portia – czy ty nie rozumiesz? Jest cos, co ciazy nad siostrami LAuberget i co nigdy nie przestanie nad nimi ciazyc. Tym czyms nie jest ta tragedia, tym czyms nie sa te dwa zgony, tym czyms nie sa gorzkie slowa i cale miesiace milczenia, ktore nastapily pozniej, ale przeszlosc, przeszlosc, ktora doprowadzila nas pod te sosny i ktora z pewnoscia bedzie nas w przyszlosci ponownie prowadzila w miejsca rownie okropne.

Przeszlosc, ze wszystkimi swoimi duchami zmarlych.

Teraz Portia spojrzala na znajdujaca sie o dziesiec stop od niej siostre, ktora odlozyla lopate, podeszla do przednich drzwiczek i wsiadla do samochodu.

Ich oczy sie spotkaly.

Lis zmarszczyla brwi, zaniepokojona wyrazem twarzy Portii. – O co chodzi? – zapytala.

Ale wlasnie w tej chwili silnik wlaczyl sie z halasem. Po czym zakrztu-sil sie i zaczal prychac, podczas gdy wycieraczki rozgarnialy wode na przedniej szybie. A potem silnik zamarl i w ciemnosci rozlegaly sie tylko swist wiatru, szum deszczu i spiewna muzyka jakiegos wybitnego barokowego kompozytora.

24

Nie poszlam zawolac pomocy, bo do sasiadow mam pol mili, a wie pan, na jaka burze sie zanosi. Chyba sluchal pan radia? No wiec to nie mialo sensu.

Te slowa poplynely szybko z bladych ust drobnej blondynki. Blondynka przestala plakac i nalewala teraz brandy z zakurzonej butelki. Nalewala tak, jak sie nalewa lekarstwo.

– A poza tym – powiedziala do Trentona Hecka – on mi powiedzial, zebym tego nie robila. A kazdy, kto by go zobaczyl, zrobilby to, co on kaze. O Boze, Boze. Przez caly czas myslalam: „Masz szczescie, bo bylas dzisiaj u komunii'.

Owen Atcheson wrocil z ogrodka za domem do malenkiego saloniku, gdzie stali Heck i ta krucha kobieta.

– Mialam szczescie – szepnela kobieta i wypila brandy. A potem znowu zaczela plakac.

– On wyciagnal tylko jeden kabel – powiedzial Owen i podniosl sluchawke. – Juz zreperowalem.

– On wzial moj samochod. Bezowe subaru kombi. Z osiemdziesiatego dziewiatego roku. Przepraszal mnie z dziesiec razy. Przepraszam, przepraszam, przepraszam… – Przestala plakac. – To wlasnie to mam na mysli, mowiac, ze on jest dziwny. Mozecie sobie panowie wyobrazic? Poprosil mnie o kluczyki, a ja oczywiscie dalam mu je. A potem odjechal – taki skulony za kierownica. Na podjazd nie trafil, ale droge odnalazl prawidlowo. Chyba moge ten samochod spisac na straty. Owen skrzywil sie.

– Gdybysmy przyszli tamta droga, wpadlby prosto na nas. Heck znowu spojrzal na mala czaszke lezaca na reczniku papierowym,

w ktorym ona mu ja wreczyla, nie chcac dotykac kosci.

– Mozecie go znalezc na szosie numer 315 – powiedziala kobieta.

– Jak to?

– On jedzie do Boyleston. Szosa numer 315.

– Tak powiedzial?

– Spytal mnie o najblizsze miasto ze stacja kolejowa. Powiedzialam mu, ze to Boyleston. To on zapytal, jak sie tam dostac. A potem poprosil mnie o piecdziesiat dolarow na bilet kolejowy. Dalam mu pieniadze. Nawet troche wiecej, niz chcial.

Heck przez chwile wpatrywal sie w telefon. Nie bedzie juz tego mozna utrzymac w tajemnicy – pomyslal. Bo przeciez Hrubek zabil jedna kobiete i sterroryzowal druga. Heck westchnal. Mial jasna swiadomosc tego, ze gdyby zadzwonil do Havershama – wtedy, po zorientowaniu sie, ze Hrubek kieruje sie na zachod – Hrubeka by zlapano i nie doszloby do tragedii w Cloverton. Wszyscy policjanci, a Heck byl przeciez jednym z nich, pamietaja dobrze te swoje bledy, wskutek ktorych komus stala sie krzywda. Pamiec o tych bledach wraca do nich, przyprawiajac ich nieraz o bezsennosc albo i o cos gorszego. Heck wiedzial, ze mysl o smierci tej kobiety bedzie najciezsza do zniesienia wsrod podobnych jego mysli i ze bedzie ona do niego nieraz wracala, nie dajac mu spokoju.

Teraz jednak mial tylko jedno pragnienie – pragnal, zeby ten facet zostal zlapany. Chwycil gwaltownie sluchawke. Zadzwonil do miejscowego szeryfa i zameldowal, ze Hrubek ukradl subaru. Poinformowal tez szeryfa, dokad uciekinier prawdopodobnie zmierza. A potem, zwracajac sie do kobiety, powiedzial:

– Szeryf mowi, ze przysle kogos, kto zawiezie pania do przyjaciol albo krewnych. Jezeli oczywiscie pani tego chce.

– Tak, oczywiscie, tak.

Heck przekazal odpowiedz kobiety szeryfowi. Kiedy odlozyl sluchawke, Owen zadzwonil do Gospody Marsden i ku swemu zdziwieniu przekonal sie, ze Lis i Portia jeszcze sie tam nie zameldowaly. Marszczac brwi, zadzwonil do

Вы читаете Modlitwa o sen
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату