domu. Lis podniosla sluchawke po trzecim sygnale.
– Lis, co wy tam robicie?
– Owen? Gdzie jestes?
– Jestem we Fredericks. Dzwonilem juz przedtem. Myslalem, ze wyjechalyscie. Co wy tam robicie? Mialyscie byc w Gospodzie juz godzine temu.
Nastapila chwila przerwy. Owen uslyszal, ze Lis wola:
– To Owen.
Co tam sie dzieje – pomyslal. Przez telefon uslyszal grzmot. Lis wrocila i powiedziala, ze zostaly, zeby ukladac worki z piaskiem.
– Przelalo sie przez tame. Moglismy stracic dom.
– Czy nic wam sie nie stalo?
– Nie, nic. Ale samochod ugrzazl na podjezdzie. Strasznie leje. Nie mozemy wyjechac. Nie ma samochodu, ktory moglby nas podholowac. A ty robisz we Fredericks?
– Scigalem Hrubeka, ktory szedl na zachod.
– Na zachod! To znaczy, ze jednak zawrocil.
– Lis, musze ci cos powiedziec… On kogos zabil.
– Nie!
– Kobiete. W Cloverton.
– On idzie do nas?
– Nie, nie wyglada na to. Jedzie do Boyleston. Chyba po to, zeby pociagiem wyjechac poza teren stanu.
– Co mamy robic? Owen milczal przez chwile.
– Nie bede go scigal. Wracam do domu – powiedzial wreszcie. Uslyszal jej westchnienie. – Dzieki, kochanie.
– Zostancie w domu. Zamknijcie drzwi na klucz. Jestem od was tylko o pietnascie minut drogi… Lis?
– Tak?
Znow chwila milczenia.
– Bede tam wkrotce.
Heck i Owen pozegnali sie z kobieta i wybiegli na deszcz. Potezne podmuchy wiatru popychaly ich z tylu. Poszli wzdluz podjazdu do ciemnej drogi, ktora prowadzila do szosy.
Owen spojrzal na Hecka, ktory posuwal sie naprzod ciezkim krokiem i z ponura mina.
– Mysli pan o nagrodzie?
– Musze przyznac, ze tak. Oni prawie na pewno zlapia go w Boyleston. Aleja musze zadzwonic i poinformowac ich. Nie chce ryzykowac. Nie chce, zeby on jeszcze komus zrobil krzywde.
Owen zastanawial sie przez chwile.
– Wedlug mnie te pieniadze i tak sie panu naleza.
– Ci w szpitalu beda mieli inne zdanie na ten temat. Jestem tego pewien.
– Cos panu powiem. Niech pan jedzie na te szose prowadzaca do Boyleston. Jezeli pan go zlapie pierwszy, to swietnie. A jezeli nie, to pozwiemy szpital. Ja sam poprowadze sprawe.
– Pan jest prawnikiem? Owen kiwnal glowa. I dodal:
– Nie wezme od pana ani centa.
– Zrobilby pan to dla mnie?
– Oczywiscie.
Heck byl zaskoczony ta szczodroscia Owena. Zmieszany, uscisnal mu serdecznie dlon. Szli dalej w milczeniu, az dotarli do polanki, na ktorej stal cadillac.
– Dobra. My z Emilem pojedziemy teraz na poludnie. Szukamy bezowego subaru, tak? Miejmy nadzieje, ze on tak samo zle prowadzi samochod japonski jak amerykanski. Swietnie, bierzmy sie do pracy – powiedzial Heck, a potem, wiedziony impulsem, dorzucil: – A moze… juz po tym wszystkim… spotkamy sie kiedys? Co pan na to? Moze pojedziemy razem na ryby?
– Swietny pomysl. A teraz zycze powodzenia w lowach.
Heck i Emil pobiegli truchtem do zdezelowanego chevroleta stojacego przy drodze, o piecdziesiat jardow od miejsca, w ktorym zostawili Owena. Wsiedli do samochodu. Heck wlaczyl klekoczacy silnik, a potem pojechal szybko wsrod zacinajacego wsciekle deszczu w strone szosy numer 315, trzymajac lewa stope na pedale gazu i myslac o swojej skromnej nagrodzie.
Szyld obracal sie powoli na tle pokrytego klebiacymi sie chmurami nocnego nieba.
Doktor Richard Kohler popatrzyl w strone swiatla rozblyskujacego na zachodzie i rozesmial sie glosno.
Jak to bylo w ksiazce Mary Shelley? – zastanowil sie. Czy to nie blyskawice wykorzystal jej bohater dla ozywienia potwora?
Kohler przypomnial sobie teraz bardzo wyraznie pierwsze spotkanie z pacjentem, ktorego mozna bylo uwazac za potwora podobnego do tego stworzonego przez Frankensteina. Przypomnial sobie, jak cztery miesiace temu, w dwa tygodnie po procesie i osadzeniu Michaela w Marsden – zafascynowany jako czlowiek i jako profesjonalista – wszedl powoli na ponury, pilnie strzezony Oddzial E i spojrzal na ogromna, zgarbiona sylwetke pacjenta spogladajacego zlowrogo spod ciemnych brwi.
– Jak sie masz, Michael? – zapytal.
– Oni slu-cha-ja. Czasami czlowiek musi wymazac z umyslu wszystkie mysli. Robil to pan kiedys? Wie pan, jakie to trudne! To podstawa Medytacji Transcendentalnej. Niech pan oczysci umysl, panie doktorze. Niech pan sprobuje.
– Chyba nie potrafie.
– Jezeli uderze pana tym krzeslem, pana umysl bedzie zupelnie pusty. Sek jednak w tym, ze wtedy bedzie pan tez martwy.
Wypowiedziawszy te slowa, Michael zamilkl, a nastepnie milczal przez kilka dni.
Szpital w Marsden, podobnie jak ten w Cooperstown, byl szpitalem stanowym i znajdowalo sie w nim tylko kilka okropnych sal terapii. Jednak Kohler zalatwil dla uczestnikow swojego programu pewna liczbe pokoi. Nie byly one luksusowe. Panowaly w nich przeciagi, bylo w nich zimno, a ich sciany zostaly pomalowane farba w niepokojacym kolorze rozbie-lonej zieleni. Ale te pokoje byly przynajmniej oddzielone od tej czesci szpitala, w ktorej przebywali pacjenci powazniej chorzy. Poza tym fakt, ze byly wydzielone, napelnial tych, co w nich przebywali, poczuciem wlasnej godnosci. Znajdowaly sie tu zabawki edukacyjne i ksiazki, i przybory do malowania i rysowania – nawet niebezpieczne olowki, ktorymi oficjalnie nie wolno sie bylo pacjentom poslugiwac. Kohler zachecal swoich pacjentow do uprawiania tworczosci plastycznej i do wyrazania siebie. Na scianach ich pokoi terapii widnialy graffiti i wisialy obrazy, rysunki i wiersze, ktorych autorami byli oni sami.
W sierpniu Richard Kohler rozpoczal walke o wlaczenie Michaela do swojego programu terapii zajeciowej. Wybral wlasnie Michaela, bo Michael byl inteligentny, bo wygladalo na to, ze chce wyzdrowiec, oraz dlatego, ze Michael zabil czlowieka. Zresocjalizowanie pacjenta takiego jak Michael Hrubek (bo takich pacjentow sie nie leczylo) byloby najlepszym dowodem skutecznosci technik terapeutycznych stosowanych przez Kohlera. Kohler moglby dzieki niemu dostac pieniadze z Departamentu Zdrowia Psychicznego, wzroslby tez znacznie jego prestiz. Jednak Kohlera bardziej interesowalo to, ze pomoglby czlowiekowi, ktory cierpi, i to cierpi okropnie. Gdyz Michael byl inny niz ci schizofrenicy, ktorym obojetny jest wlasny los. Michael byl postacia tragiczna, gdyz stan jego zdrowia byl na tyle dobry, ze pozwalal mu zdawac sobie sprawe z tego, jak wyglada normalne zycie. Wskutek tego cierpial katusze na mysl o przepasci istniejacej miedzy tym, kim w istocie byl, a tym, kim mogl byc. Michael nalezal do tej kategorii pacjentow, z ktora Kohler najbardziej pragnal pracowac.
Nie znaczy to jednak, ze Michael z entuzjazmem odniosl sie do pomyslu wlaczenia go do programu Kohlera.
– O nie, ty skurwysynu, za nic!
Nekany objawami paranoidalnymi i podejrzliwy Michael odmowil wziecia udzialu w programie. Nie chcial miec nic wspolnego z Kohlerem czy kimkolwiek z Marsden. Siedzial w kacie swojego pokoju, mruczac cos do siebie i podejrzliwie patrzac na lekarzy i innych pacjentow. Ale Kohler sie uparl. Po prostu nie chcial zostawic Michaela w spokoju. Przez pierwszy miesiac jego pobytu na Oddziale E – podczas ktorego widywali sie codziennie – klocili sie zawziecie. Michael wyglaszal bombastyczne tyrady i wrzeszczal, bo byl przekonany, ze Kohler, podobnie jak inni,