bezwzgledny, kiedy nalezy byc bezwzglednym, w przeciwnym razie nie moglbym tez jesc miesa. Ktos raz powiedzial
Pilot pobladl.
— Nie.
— To dobrze. Pana druh i kolega, Harrach, urzadza przedstawienia. W masce wielkiego gniewu na twarzy, jak demony w naszym teatrze kabuki. Nie nalezy wpadac ani w gniew na nich, ani w rozpacz, ani litowac sie, ani mscic. I pan juz wie teraz sam, dlaczego. Czy sie myle?
— Nie — powiedzial Tempe. — Nie mamy na to prawa.
— Otoz wlasnie. Rozmowa skonczona. Za trzydziesci... — spojrzal na zegarek — siedem godzin „Hermes“ wyladuje. Kto bedzie mial wtedy dyzur?
— My obaj. Tak brzmial rozkaz.
— Nie bedziecie sami.
Nakamura wstal, sklonil im sie i wyszedl. W pustej mesie szumiala cicho zmywarka i niosl sie lekki powiew klimatyzacji. Pilot zerknal ku lekarzowi, ktory siedzial wciaz nieruchomo, z glowa w rekach, i patrzal przed siebie nie widzacym wzrokiem. Tempe zostawil go w mesie, nie zamieniwszy z nim ani slowa. Nie bylo doprawdy o czym mowic.
Ladowanie „Hermesa“ wypadlo nader spektakularnie. Schodzac w upatrzony punkt planety, zional takim rufowym ogniem, ze jego iskra, przenoszona przez niezliczone miriady oczek, wybieglych daleko w proznie, rozpalona igla weszla w mleczna pelnie chmur, rwac je pod soba na odstrzeliwane, blaskiem rozowiace sie klebowiska — i w to okno, w wypalona plomieniami dziure zanurzyl sie, az znikl. Klaczki pierzastych cirrocumulusow poczely, skrecajac sie zwojami w spirale, zamykac wyrwe w oblocznej pokrywie Kwinty, ale nie wypelnily jej jeszcze, kiedy przez ich rozziewy buchnal zolty brzask. Po dziewieciu minutach — tyle czasu po trzebowal swietlnie mknacy sygnal, by przebyc dystans dzielacy ich od planety — odezwal sie zwrocony ku Sekscie nadajnik tamtego „Hermesa“ po raz pierwszy i ostatni. Chmury raz jeszcze rozbiegly sie w tym miejscu, lecz wolniej i lagodniej; a po sterowni pelnej ludzi przeszlo cos jak krotkie, zdlawione westchnienie.
Steergard, z niepokalanie biala, wielka tarcza Kwinty za plecami, wezwal GODa.
— Daj mi analize eksplozji.
— Mam tylko spektrum emisyjne.
— Podaj przyczyne eksplozji w oparciu o to spektrum.
— Nie bedzie pewna.
— Wiem. Ruszaj.
— Slucham. Cztery sekundy po wygaszeniu wlasnego ciagu trzonowy rdzen reaktora rozsadzil go. Czy podac przyczynowe warianty?
— Tak.
— Pierwszy: w rufe uderzyl strumien neutronow o takim przedziale szybkich i powolnych, zeby przebic cala obudowe stosu. Reaktor mimo wylaczenia zaczal pracowac jako powielacz i w plutonie zaszla eksponencjalna reakcja lancuchowa. Drugi wariant: rufowy pancerz przebil kumulatywny ladunek z zimna glowica anomalonowa. Czy mam podac priorytet pierwszego wariantu?
— Tak.
— Atak balistycznego typu obalilby caly statek. Udar neutronowy mogl zniszczyc tylko silownie, przy zalozeniu, ze na pokladzie znajduja sie biologiczne stworzenia, i tym samym sa oddzielone od silowni szeregiem radiotrwalych grodzi. Czy mam pokazac spektra?
— Nie. Milcz.
Steergard dopiero teraz spostrzegl, ze stoi w bialym blasku Kwinty jak w aureoli. Nie patrzac, wylaczyl obraz i milczal chwile, jakby porzadkowal w myslach slowa maszyny.
— Czy ktos chce zabrac glos?
Nakamura podniosl brwi i pomalu, jakby z pelnym ubolewania szacunkiem, wrecz ceremonialnie powiedzial:
— Stoje przy pierwszej hipotezie. Statek mial stracic moc, a zaloga miala wyjsc z ataku calo. Z obrazeniami, lecz zywa. Od trupow nie mozna sie wiele dowiedziec.
— Kto jest innego zdania? — spytal dowodca. Wszyscy milczeli, zamarlszy — nie tyle od tego, co stalo sie i zostalo powiedziane, ile od wyrazu twarzy Steergarda. Ledwie otwierajac usta, jakby go chwycil szczekoscisk, mowil:
— Nuze, golebie, rzecznicy ugody i milosierdzia — odezwijcie sie, dajcie nam i im szanse ratunku. Przekonajcie mnie, ze mamy zawrocic i zaniesc Ziemi te skromna pocieche, ze sa gorsze od niej swiaty. A ich zostawic wlasnej zgubie. Na czas tej perswazji przestaje byc waszym dowodca. Jestem wnukiem norweskiego rybaka, prostakiem, co zaszedl wyzej SWYCH mozliwosci. Wyslucham wszelkich argumentow, a takze obelg, jesli ktos uzna je za wskazane. To, co uslysze, zostanie wytarte z pamieci GODa. Slucham.
— To nie jest wyraz pokory, lecz szyderstwa. Symboliczne zlozenie dowodczej godnosci nie moze tego zmienic — Arago, jakby chcac byc lepiej slyszanym, wystapil o krok przed pozostalych ludzi. — Jesli jednak kazdy do konca winien postepowac wedlug swego sumienia, czy w dramacie, czy w tragifarsie, bo nie wyrezyserowal sam sztuki zycia i nie wyuczyl sie jak aktor roli, powiadam: zabijajac nikogo i niczego nie ocalimy. Pod maska „Hermesa“ kryl sie podstep, a pod maska dazenia do kontaktu za wszelka cene kryje sie nie chec wiedzy, lecz msciwosc. Cokolwiek uczynisz, nie zawracajac, skonczy sie fiaskiem.
— Odwrot nie bedzie fiaskiem?
— Nie — odpowiedzial mu Arago. — Na pewno wiesz, jak krwawo mozesz ich uderzyc. Ale nic wiecej nie wiesz z taka sama pewnoscia.
— To prawda. Czy ojciec skonczyl? Kto chce jeszcze mowic?
— Ja.
To byl Harrach.
— Jezeli bedziesz chcial zawrocic, dowodco, zrobie wszystko, co jest w mojej mocy, zeby to uniemozliwic. Tylko zakuciem w kajdany udaremnisz mi to. Wiem, ze podlug diagnozy GODa jestem juz nienormalny. Dobrze. Ale nienormalni jestesmy tu bez wyjatku. Dalismy z siebie wszystko, co bylo w naszych silach, azeby ich przekonac, ze nic od nas nie grozi, dalismy sie przez cztery miesiace atakowac, ludzic, zwabiac, oszukiwac, a jesli ojciec Arago przedstawia tu Rzym, to niech wspomni, co powiedzial jego Zbawiciel Mateuszowi: nie przyszedlem przyniesc pokoju, ale miecz. I ze... ale juz i tak nadto sie rozgadalem. Czy bedziemy glosowac?
— Nie. Od ich rozczarowania minelo piec godzin, totez nie mozemy zwlekac. El Salam: masz uruchomic solaser.
— Bez ostrzezenia?
— Po pogrzebie sa zbedne. Ile trzeba ci czasu?
— Dwa razy szesnascie minut na haslo i odzew, plus nawodzenie. Za dwadziescia minut moze ciac.
— Niech tnie.
— Podlug programu?
— Tak, przez godzine.
— Nakamura, dasz nam oczy. Kto nie chce tego widziec, moze odejsc.
Dobrze skryty w oblokach pylowej maskownicy, swiecacej wzbudzanym przez Dzete promieniowaniem, solaser otwarl ogien o pierwszej w nocy, wiec z az trzygodzinnym opoznieniem, bo Steergard zadal doskonalej kolimacji, a tym samym uderzenia w pierscien po stycznej dokladnie tam, gdzie przygotowano im pulapke. Przyszlo wiec czekac, az planeta wykona dostateczny obrot wokol swej osi. Osiemnascie teradzuli strzelilo szpada swiatla. Skok fotometrow poswiadczyl, ze niewidzialny w pustej przestrzeni noz slonecznego frezu przemknal bokiem i wycelowany w krawedz pierscienia, zdarl jego zewnetrzne obrzeze. Obraz, gluchy i niemy, choc mogla go byla zakryc rozpostarta dlon, objawil cala moc odjeta Sloncu, gdy wyladowala sie w zderzeniu twardszego niz stal swiatla z lodowym koliskiem, rozegnanym na tysiace mil. Samo centrum udaru dostrzegli najpierw jako roziskrzona wyrwe, z ktorej trysnela puchnaca bialymi klebami zamiec, w dygotaniu dziwacznych, pogietych tecz. Lodowy pierscien wrzal, parowal i obrocony w gaz natychmiast zamarzal i rozpraszal sie w czarnej prozni poza paleniskiem, tworzac dlugi, smugami rozwiany welon, ciagnacy sie za planete. Zachodzil za tarcze, bo laser cial w kierunku przeciwnym do jej obrotow. Steergard kazal trafic lsniaca skosnie tarcze pierscienia tak, by wywazyc ja z dynamicznej rownowagi. Stloczonej w solaserze mocy starczylo na siedem minut skrawania teradzulowego.
— To wystarczy — orzekl GOD.
Jakoz zewnetrzny pierscien juz pekal, a w wewnetrznym, oddzielonym od tamtego szescsetmilowa szczelina, mrowilo sie od turbulencji, wywolanych zmianami obrotowego momentu. Kiedy lodowe okole, zmiecione w mroki, siegnelo grzywiastymi chmurami za dzienna polkule i zniklo w cieniu nocnej, horyzont Kwinty zajasnial, jakby wstawalo za nim drugie, blizniacze slonce w dymiacych slupach tecz i zakrwawilo zorza gladka jeszcze wypuklosc oblocznego morza. Wyglad tej straszliwej katastrofy byl wspanialy. W trylionach krysztalkow lodu swiatlo bijac z rozsieczonego pierscienia utworzylo kosmiczny fajerwerk, przeslaniajacy wszystkie konstelacje gwiazdowego tla. Widowisko zapieralo dech. Ludzie w operatorni odruchowo przenosili wzrok z gornego lokatora, w ktorym tuz nad Sloncem drzal ekscentrycznie laserowy diament, na glowny ekran, gdzie ciagly bezimpulsowy strumien mocy odzieral ladokrag z pekajacych plytami warstw bialosnieznej kry.
Czy tamci mogli oczekiwac takiego kataklizmu? Z planety musial sie jawic jako niesamowity, bezustanny wybuch wysoko w niebiosach, lecz nie widzieli chyba tecz, lecacych piorunami w gore, bo miliardy lodowych odlamow runely juz na nich. Kipiace w powietrznych grzmotach gory lodowe padaly tam z roznoszonych na strzepy chmur, ale nie bylo to widowisko dla tych, co gineli pod gromowym lodospadem.
Jakze cienka warstewka atmosfera okalala planete widziana z operatorni. Ogrom tej astroinzynieryjnej amputacji mogli bez szwanku widziec tylko mieszkancy podzwrotnikowych obszarow, nim dobiegla ich fala cisnienia, szybsza od dzwieku. Fotonowy strug u wylotow solasera poruszal sie milimetr po milimetrze i przez to miazdzyl w celu plaszczyzny lodow na setki mil — tylko na samym poludniu nic jeszcze nie wskazywalo furii rozbijania tarczy, z kazda minuta tracacej setki kubicznych kilometrow gruchotanego lodu. Teraz wewnatrz chmury, wypchnietej wysoko nad atmosfere, laser uwidocznil sie, gdyz bil w jej glab ogniowa studnia. Juz nie wrzaca pare ukazywaly spektrometry, lecz zjonizowany wolny tlen i grupy hydroksylowe. Minuty stawaly sie w sterowni wiecznoscia. Pierscien rozchybotany jak pekajacy, plaski bak, tracil czysty blask, porozgryzany ciemnymi przestrzelinami. Polnocna polkula zaczela puchnac, jakby cos rozdymalo sama planetarna skorupe, ale to tylko chmary lodowych zwalisk impetem wyrzucaly w przestrzen powietrze, ogien i snieg, a u rownika promien laserowy drazyl uparcie po stycznej grzybiasta narosl wybuchu wiertlem blekitnobialego zaru, az obloczna pokrywa Kwinty sciemniala w metna perlowa rownine u zachodu, gdy wschod plonal do gwiazd roztryskami erupcji. Nikt sie nie odzywal. Wspominajac te minuty przekonali sie potem, ze ogarnela ich omal pewnosc kontrataku, ze tamci przynajmniej sprobuja odeprzec jakos ten cios, zadany w