bursztynowym plynem i cienkie cygaro w lewej rece, a prawa otwieral drzwi. Mierzac mnie wzrokiem od gory do dolu zapytal:

– Jestes chlopcem stajennym?

– Tak.

– U Grangera czy Inskipa?

– U Inskipa.

– Hmm. – Wszedl w glab sali, puscil wahadlowe drzwi. – Zarobisz dziesiec szylingow, jesli przyprowadzisz tu jutro wieczorem jednego z waszych stajennych… i tyle piwa, ile obaj bedziecie mogli wypic.

Sprawialem wrazenie zainteresowanego.

– Ktorego stajennego? Ktoregos szczegolnie? Prawie wszyscy beda tutaj w piatek.

– Lepiej, zeby to bylo jutro. Zawsze mowie, im szybciej, tym lepiej. A ktorego…? Podaj mi ich imiona, a ja ci wybiore jednego, co?

Pomyslalem sobie, ze wygladalo to cholernie glupio i ze chcial uniknac zapytania wprost, bym sobie… zbyt dobrze tego nie zapamietal.

– O. K. A wiec Paddy, Grits, Wally, Steve, Ron… – zatrzymalem sie.

– Dalej.

– Reg, Norman, Dave, Jeff, Dan, Mike… Oczy nieznajomego zablysly.

– Dan – rzekl. – To rozsadnie brzmiace imie. Przyprowadz Dana.

– Ja jestem Dan.

W tym momencie skora na jego lysiejacej glowie jakby sie zmarszczyla, a oczy zwezily sie z irytacji.

– Przestan zartowac – powiedzial ostro.

– To pan zaczal – rzucilem uprzejmie.

Usiadl na jednej z law i ostroznie postawil przed soba szklanke na stole.

– Dlaczego przyszedles tu dzisiaj sam? – zapytal.

– Mialem pragnienie.

Zapanowalo krotkie milczenie, podczas ktorego ukladal w myslach plan kampanii. Byl to niski przysadzisty mezczyzna w ciemnym, o numer za malym ubraniu, ktorego odpieta marynarka ukazywala kremowa koszule z monogramem i zloty jedwabny krawat. Palce mial krotkie i grube, a zwoj tluszczu wystawal z tylu zza kolnierza. Jednak sposob, w jaki mi sie przygladal, nie mial w sobie nic miekkiego.

Wreszcie powiedzial: – Podobno jest w waszej stajni kon zwany Sparking Plug.

– Tak.

– I ma biegac w Leicester w poniedzialek?

– O ile wiem, tak.

– Jakie ma szanse twoim zdaniem? – zapytal.

– Chce pan informacji jak grac, czy tak? A wiec ja osobiscie zajmuje sie Sparking Plugiem i zapewniam pana, ze zaden kon w poniedzialkowej gonitwie go nie dojdzie.

– Spodziewasz sie, ze wygra?

– Przeciez panu powiedzialem.

– I postawisz na niego?

– Oczywiscie.

– Polowe twojej pensji? Cztery funty?

– Moze.

– Ale to bedzie faworyt. Z pewnoscia. W najlepszym razie dostaniesz tyle samo. Jeszcze cztery funty. To nie brzmi zachecajaco, zwlaszcza ze moge prawdopodobnie wskazac ci mozliwosc wygrania… stu?

– Pan ma bzika – powiedzialem, ale ze spojrzeniem z ukosa, ktore swiadczylo o tym, ze chcialbym uslyszec wiecej.

Pochylil sie konfidencjonalnie.

– Teraz mozesz odmowic, jesli chcesz. Ty mozesz powiedziec nie, ja sobie pojde, i nikomu nic z tego nie przyjdzie, ale jesli rozegrasz to prawidlowo, moge oddac ci przysluge.

– Co mam zrobic za te sto funtow? – zapytalem bezbarwnym glosem.

Rozejrzal sie dookola podejrzliwie i jeszcze bardziej znizyl glos:

– Po prostu dodac cos do jedzenia Sparking Pluga w sobote wieczorem. Nic takiego, jak widzisz. Cholernie latwe.

– Cholernie latwe – powtorzylem. Rzeczywiscie bylo to latwe.

– A wiec zgadzasz sie? – wygladal na przejetego.

– Nie wiem, jak sie pan nazywa – rzeklem.

– To nie ma dla ciebie znaczenia. – Potrzasnal stanowczo glowa.

– Czy jest pan bukmacherem?

– Nie, nie jestem. Dosyc pytan. Zgadasz sie?

– Jesli nie jest pan bukmacherem – powiedzialem powoli, zastanawiajac sie – i gotow jest pan zaplacic sto funtow, aby sie upewnic, ze faworyt nie wygra, to mysle, ze nie chce pan zarobic obstawiajac po prostu inne konie, ale ze chce pan raczej dac cynk kilku bukmacherom, ze gonitwa jest zalatwiona, a oni beda tak uszczesliwieni, ze zaplaca panu powiedzmy po piecdziesiat funtow kazdy, co najmniej. W Anglii jest okolo jedenastu tysiecy bukmacherow. Przyjemny duzy rynek. Ale mysle, ze chodzi pan raczej zawsze do tych samych. I mozna powiedziec, jest pan pewien dobrego przyjecia…

Twarz jego stanowila wspaniale studium konsternacji i niedowierzania, uswiadomilem sobie, ze trafilem prosto do celu.

– Kto ci powiedzial… – zaczal slabo.

– Nie mam dziesieciu lat – odparlem z krzywym usmiechem. – Niech sie pan uspokoi. Nikt mi nie powiedzial. – Zrobilem pauze. – Dam Sparking Plug owi ekstra zarcie, ale chce za to wiecej. Dwiescie.

– Nie. Nie ma o czym mowic. – Wytarl skronie.

– W porzadku. – Wzruszylem ramionami.

– Najwyzej sto piecdziesiat – wydusil z siebie.

– Sto piecdziesiat – zgodzilem sie. – Ale przed robota.

– Polowa przed, polowa po – rzekl automatycznie. Na pewno nie po raz pierwszy zalatwial taka sprawe.

Zgodzilem sie. Powiedzial, ze kiedy przyjde w sobote wieczorem do baru, dostane paczke dla konia i siedemdziesiat piec funtow dla siebie, na co skinalem glowa i wyszedlem zostawiajac go zapatrzonego markotnie w szklanke.

W drodze powrotnej wykreslilem Soupy’ego z mojej listy potencjalnie uzytecznych kontaktow. Znalazl mi robote przy dopingu, ale mialem zatrzymac faworyta w biegu mlodzikow, a nie przyspieszyc jakiegos slabego konia wystawionego na sprzedaz. Bylo wysoce nieprawdopodobne, by obydwoma typami przestepstw zajmowala sie ta sama grupa ludzi.

Nie chcac rozstawac sie z maszynopisem pulkownika Becketta, spedzilem czesc tej nocy i dwoch nastepnych w lazience, znow starannie go studiujac. Jedynym dostrzegalnym tego rezultatem byl fakt, ze przez caly dzien niekonczace sie zajecia w stajni wydawaly mi sie wyjatkowo przykre po trzygodzinnym snie przez piec kolejnych nocy. Ale naprawde wzdragalem sie na mysl o tym, ze mam w niedziele powiedziec lordowi October, ze gigantyczne sledztwo przeprowadzone przez jedenastu mlodych ludzi okazalo sie bezuzyteczne; mialem poza tym niczym nie wytlumaczone przeczucie, ze jesli bede pracowal nad tym wystarczajaco dlugo, uda mi sie znalezc jakis interesujacy trop w tych gesto zapisanych stronicach.

W sobotni poranek, choc pogoda byla wietrzna, ponura i ostra, corki Octobra jezdzily w pierwszej turze. Elinor zblizyla sie tylko na tyle, by wymienic uprzejme dzien dobry, za to Patty, ktora jechala znow na jednym z moich koni, w momencie, kiedy podawalem jej strzemie, celowo i swiadomie otarla sie cialem o mnie, nadajac tej chwili charakter szczegolnej intymnosci.

– Nie bylo cie tu w zeszlym tygodniu, Danny, chlopcze – rzekla kladac noge w strzemie. – Gdzie byles?

– W Cheltenham… panienko.

– Och. A w nastepna sobote?

– Bede tutaj.

– To badz uprzejmy zapamietac, zeby skrocic strzemiona, zanim wsiade – powiedziala z zamierzona

Вы читаете Dreszcz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату