ale usiasc na nim nie smialy. Starzec wolno wszedl na ganek muzeum. Nie spieszyl sie, zeby rozeschniete stopnie nie zaskrzypialy. Z parku miejskiego dobiegalo dudnienie bebna — orkiestra deta grala walca „Na wzgorzach Mandzurii”. Byl sam. Wyjal z kieszeni wytrych i zaczal nim gmerac w solidnej klodce wiszacej na muzealnych drzwiach. Klodka dlugo sie opierala, byla stara i niezawodna, ale wreszcie ustapila z ogluszajacym szczeknieciem. Okoliczne psy doslyszaly ten dzwiek, rozszczekaly sie i zaczely sie miotac na lancuchach. Starzec zerknal na drzwi strozowki — nie, dozorczyni nawet sie nie poruszyla… Zdjal klodke, polozyl ja ostroznie na drewnianej balustradzie i pociagnal ku sobie drzwi obite cerata. Ciagnal i nasluchiwal. Przy kazdym skrzypnieciu nieruchomial, po czym znow na centymetr przyciagal drzwi do siebie. Wreszcie wytworzyla sie szczelina. Najpierw wsunal laske, a potem sam wslizgnal sie do srodka ze zdumiewajaca w jego wielu zrecznoscia. Zamknal drzwi za soba. Oparl sie o nie szerokimi, zgarbionymi plecami i dlugo chrypial uspokajajac rozkolatane serce.
Z poczatku popelnil blad — udal sie do magazynu muzealnego. Znal rozklad pomieszczen, wiec w ciemnosc! zszedl na dol do sutereny, pokrecil wytrychem przy zelaznych drzwiach magazynu i poniewaz sie spieszyl, stracil na ta operacje co najmniej trzy minuty.
Amfilada magazynow tonela w mroku. Starzec wyjal z kieszeni cieniutka, nie grubsza od dlugopisu latarke i oslaniajac ja dlonia, aby swiatlo nie padalo w okna, wolno ruszyl przed siebie. Portrety drobnych posesjonatow z okolic Wielkiego Cuslaru, ujete w zlote waskie ramki, patrzyly na niego ze scian, zdekompletowane meble tloczyly sie posrodku pokojow, w szafach kryly sie wyblakle sarafany, suknie kupieckich zon i mundury carskich stojkowych; lampy naftowe na postumentach z brazu i porcelany celowaly zakurzonymi knotami w sufit, a dawno juz zepsuty zlocony zegar — pasterz i pasterka — polsniewaly pod przypadkowo zahaczajacym o nie promieniem latarki.
W magazynie nie bylo tego, czego starzec szukal, wyszedl wiec przymykajac za soba drzwi. Nie zamykal ich, bo brakowalo mu na to czasu. Przystanal i zamyslil sie. Gdzie oni to wszystko mogli schowac? Pozniej parsknal ze zloscia — ze tez sie wczesniej nie domyslil — i pospieszyl, postukujac laska, na pierwsze pietro do gabinetu dyrektora. Tym razem sie nie zawiodl. Trzy butle i kolba staly na biurku, obok makiety Pomnika Pionierow. Lezaly tam rowniez dwie ksiazki. Inne ksiazki i puste retorty poniewieraly sie na skorzanej kanapie.
Ruchy starca nabraly zwinnosci i precyzji. Obmacywal butle, oswietlal je latarka, rozpoznawal plyny po kolorze. Jedna z butli od korkowal i powachal, skrzywil sie jak od niucha dobrej tabaki, kichnal i wetknal z powrotem gumowy korek w szyjke naczynia. Przejrzal ksiazki lezace na kanapie, jedna z retort z odrobina proszku na dnie ostroznie wsunal za pazuche. Jeszcze raz przejrzal wszystkie butle i ksiazki, ale w zaden sposob nie mogl znalezc czegos niezmiernie potrzebnego, cennego, czegos, po co przyszedl tu o tak niezwyklej porze.
Starzec ciezko westchnal i zatrzymal sie w zadumie przed kasa pancerna. Kasa wydawala mu sie podejrzana. Brakowalo dwoch butelek. Postal jeszcze chwile zastanawiajac sie, dlaczego zniknely wlasnie te butelki? Zapragnal nagle, zeby nie bylo ich w kasie pancernej. Bowiem, jesli zostaly one oddzielone od pozostalych, to znaczy, ze ktos przynajmniej czesciowo odgadl jego sekret.
Kasa pancerna poddala sie po dwudziestu minutach. Na jej gornej polce lezaly wazne dokumenty muzealne, kwitariusze skladek zwiazkowych, pieczec i rozmaite papiery. Na dolnej potce — dwie niewielkie butle. Starzec mial racje, ale wcale go to nie ucieszylo. Tym bardziej ze brakowalo pewnej rzeczy, niezbednej dla powodzenia przedsiewziecia. Zaczal sie domyslac, gdzie owa rzecz mogla sie podziac.
Wolno i ciezko szedl po schodach, zanurzywszy butle w obszernych kieszeniach. Zapomnial, ze znajduje sie w muzeum nielegalnie, i zamaszyscie otworzyl drzwi wejsciowe. Zawiasy przerazliwie skrzypnely. Starzec nie slyszal tego pisku, gdyz zamyslil sie. Drzwi zatrzasnely sie z gluchym loskotem. Na dole przy schodach czaila sie przerazona dozorczyni, przyciskajac do warg gwizdek milicyjny.
Starzec nie od razu ja zauwazyl. Z zadumy wyrwal go gwizd, krotki i zdlawiony — dozorczyni byla tak przestraszona, ze nie potrafila przyzwoicie dmuchnac. Reka drzala, gwizdek stukal o zeby.
— Co tu robisz? — zapytal starzec, wciaz jeszcze myslac o czyms zupelnie innym. — Dlaczego tu stoisz? — powtorzyl juz z wiekszym naciskiem.
— Boziu! — powiedziala dozorczyni i cofnela sie o krok, depczac muzealny klomb. — Przeciez tam nie wolno wchodzic. Muzeum jest zamkniete.
— A ja wcale nie wybieram sie do muzeum — powiedzial starzec, ktory przyszedl do siebie i przypomnial sobie, gdzie jest i dlaczego sie tu znalazl.
— Boziu — powtorzyla dozorczyni. — Czyzby to byl pan? Poznalam po glosie. Dzieckiem bylam, ale po glosie poznalam.
— Pomylilas sie — powiedzial starzec. — Jestem przyjezdny. Chcialem — zapoznac sie z waszymi zabytkami. Chodze sobie, ogladam…
— Nie ma sie co przede mna ukrywac — obrazila sie dozorczyni. — Chociaz dzieckiem bylam, ale pamietam, jak dzis pamietam.
— Dobra — powiedzial starzec. Zszedl juz ze schodow i stal na chodniczku, gorujac nad dozorczynia. Kieszenie mu odstawaly i plyn glosno bulgotal w butelkach.
Dozorczyni, zaskoczona tym spotkaniem, zmieszana, juz nie myslala o niczym zlym. Uznala z gorycza, ze starzec pije i nosi wodke po kieszeniach.
— Moze nie macie, ojczulku, gdzie zanocowac? — zapytala. Starzec zlagodnial.
— Nie martw sie, stara — powiedzial. — Mamy lato. Komary mnie nie biora. Kto dzis przynosil rozne rzeczy do muzeum?
— Stara dyrektorka, Helena Siergiejewna. Oni potem dlugo jeszcze siedzieli.
— Czy zabrala cos ze soba?
— Z wnukiem byla, z Wania. Jest teraz na emeryturze.
— Czy miala ksiazke? Stara?
— Ona czesto z ksiazkami chodzi.
— Jak wychodzila, to miala ksiazke z soba?
— Miala, miala, pewnie ze miala, jak by ona magla bez ksiazki?
— Dawno wyszli?
— Jeszcze jasno bylo…
— Dokad poszli?
— Do niej do domu, na Slobodzka…
11
Udalow juz calkiem przygotowal sie do ucieczki ze szpitala, kiedy wlasnie skonczyl sie ostatni seans w kinie i na ulice z glosnymi rozmowami i smiechem wylegli ludzie. Ksiezyca nie bylo, bo zza lasu nadciagnely burzowe chmury. Grubin przylgnal do sciany. Udalow polozyl sie do lozka. Na sali bylo juz ciemno, swiatlo zgaszone, chorzy spali.
— Przeszli — szepnal wreszcie Grubin dajac sygnal do akcji.
Jako ostatni szpitalne okno minal kinooperator, podzwaniajac kluczami od kabiny projekcyjnej.
Mozna bylo uciekac. Udalow bardzo chcial, zeby ta operacja przeszla niezauwazalnie i pomyslnie. Jesli go teraz schwytaja i zawroca, bedzie niemalo smiechu i Ironicznych rozmow. Ale do rana nie mozna czekac. Rano do szpitala zwali sie mnostwo lekarzy i sredniego personelu medycznego. Nie puszcza. Udalow podparl sie zdrowa reka i usiadl na parapecie.
Z tylu za nim skrzypnely drzwi. Pielegniarka. Udalow zamknal oczy i skoczyl w dol, na rece Grubinowi. Chora reke trzymal w gorze, zeby jej nie urazic, i tak utworzyli pod oknem nieruchoma grupe rzezbiarska, majestatyczny zywy obraz.
Przed nosem Korneliusza poruszaly sie niespokojne, bujne wasy Grubina. Udalow nie otwieral oczu, oczekujac w przerazeniu na grozny okrzyk siostry. Wydawalo mu sie juz, ze we wszystkich szpitalnych oknach zapalaja sie jaskrawe elektryczne ognie, ze na szpitalne korytarze wylegaja pielegniarki i salowe, lekarze i palacze, i ze wszyscy krzycza: „Uciekl! Uciekl! Zawiodl zaufanie!”
— Aj! — powiedzial Korneliusz. Grubin pacnal go glowa w usta, zeby zachowal milczenie. Na sali szpitalnej bylo cicho. Moze pielegniarka nie zauwazyla, ze jednego podopiecznego brakuje, a moze to w ogole nie byla siostra, tylko ktorys z chodzacych pacjentow wyszedl na korytarz. Korneliusz ciezko westchnal, rozluznil sie i powiedzial:
— Poczekaj chwile, niech odpoczne. Badz co badz jestem chorym czlowiekiem.
I wtedy uslyszeli ciezkie, nierowne kroki. Ich odglos zblizal sie nieublaganie i surowo, jakby to szedl nie czlowiek, lecz pomnik. Samym srodkiem ulicy, nie kryjac sie, przeszedl wysoki starzec z laska. Przeszedl nierowno i skapo oswietlony rzadkimi latarniami i tylko jego cien jeszcze przez dluzsza chwile wydluzal sie i kolysal pod nogami Udalowa. Pozostal zapach wody kolonskiej, dziwny bulgot, wydawany przez starca, oraz postukiwanie laski.
— Podejrzany staruszek — powiedzial Udalow szeptem. Przestraszyl sie go i dlatego chcial go ponizyc. — Krecil sie kolo zapadliska, pamietasz? Zepchnal mnie w przepasc.
— Sam sie zepchnales. Nie ma co wymyslac — powiedzial sprawiedliwy Grubin.
— I nie przeprosil — dodal Udalow. — Pokaleczyl czlowieka, ktory przez niego trafil do szpitala, a nie przeprosil. Moj wypadek wydarzyl sie nie w godzinach pracy i wobec tego Ubezpieczalnia nie bedzie mi placic zasilku. Trzeba bedzie z niego sciagnac.
— Daj spokoj. Korneliuszu — przemawial mu do rozsadku Grubin. — Co ty sciagniesz ze starca?
— Wytocze mu sprawe — powiedzial Udalow, ktory wreszcie zrozumial, kto jest wszystkiemu winien.
Poderwal sie i niosac przed soba chora reke niczym karabin maszynowy, potruchtal ulica za starcem. Biegl ostroznie, miekko klapiac szpitalnymi kapciami i powiewajac polami pizamy. Chcial sie dowiedziec, gdzie starzec mieszka, ale rozmawiac z nim teraz, na ciemnej ulicy, nie mial zamiaru. Starzec mial laske, a Udalow, jako uciekinier, stal poza prawem.
Grubin westchnal i dopedzil Korneliusza. Szedl obok niego i przekonywal, ze nie warto tego robic. Napomykal, ze taka pogon moze odbic sie na zdrowiu. Udalow milczal i machal reka. Machal na przyjaciela i krwiozercze komary…
Szuroczka juz trzy razy powiedziala Standalowi, ze powinna isc do domu, ale nie odchodzila. Rzeczywiscie powinna juz wrocic do domu. Standal odpowiadal: „Nie, jeszcze troche posiedzimy”. Wielokrotnie chodzil na rog, gdzie stala sprzedawczyni lodow, i przynosil Szuroczce „Eskimo”. I znow mowil o poezji, cudownych przypadkach, planach na przyszlosc, zaletach dziennikarskiego zycia, mamie, ktora pozostala w Leningradzie, o milosci do zwierzat, o dlugowiecznosci, i wciaz przerywal sam sobie pytaniem: „Posiedzimy jeszcze?” Szuroczka miala pewne przeczucia, ktore przyprawialy ja o