patologow to nie Donald Devlin. Jednak mimo wszystko…
– Nie chcial, zebysmy o tym wiedzieli – odpowiedzial w koncu na pytanie Wylie. – I moze dlatego sam usunal karte tytulowa.
– Ale dlaczego?
Rebus myslal goraczkowo… Przypomnial sobie, jak Devlin wrocil wtedy do niego w barze Ox, nalegajac, by niezwlocznie odeslac dokumentacje do archiwum… trumienka z Glasgow wykonana z drewna balsowego w sposob mniej staranny niz pozostale. Tak jakby wykonujacy ja nie mial dostepu do swych zwyklych zrodel zaopatrzenia lub do swych zwyklych narzedzi… zainteresowanie Devlina postacia Kenneta Lovella i trumienkami z Arthur’s Seat…
Jean!
– Czuje, ze cos mi tu smierdzi – powiedziala Ellen Wylie.
– Zawsze powaznie traktowalem kobieca intuicje… – Tyle ze akurat tym razem postapil inaczej i zupelnie zignorowal sygnaly zglaszane mu przez kobiety stykajace sie z Devlinem. – Jedziemy twoim czy moim?
Jean wyprostowala sie. Devlin stal nieruchomo w otwartych drzwiach. Jego niebieskie oczy patrzyly na nia lodowato, a zrenice zmalaly do malenkich kropek.
– To panskie narzedzia, profesorze Devlin? – zapytala.
– No chyba nie Lovella, droga pani, nieprawdaz?
Jean glosno przelknela sline.
– Chyba lepiej juz sobie pojde.
– Niestety, nie moge sie na to zgodzic.
– A to dlaczego?
– Bo mysle, ze pani juz wie.
– Co wiem? – Nerwowo rozejrzala sie wokol, ale nie dostrzegla niczego, czym moglaby sie posluzyc.
– Ze to ja zostawialem te trumienki – oswiadczyl. – Widze to w pani oczach. Nie ma sensu zaprzeczac.
– Pierwsza zrobil pan po smierci zony, prawda? I zabil pan te biedna dziewczyne w Dunfermline.
Uniosl w gore palec.
– Nieprawda: przeczytalem jedynie o jej zniknieciu i pojechalem, by zostawic symbol, takie
Jean starala sie zapanowac nad oddechem. Postanowila, ze sprobuje sie puscic stolu i zwolnila palce zacisniete na jego krawedzi.
– Nie rozumiem. Przeciez pan pomagal w sledztwie…
– Raczej utrudnialem. Ktoz oparlby sie takiej okazji? W koncu bralem udzial w sledztwie na swoj temat, moglem patrzyc, jak to robia…
– To pan zabil Philippe Balfour?
Devlin z niesmakiem wykrzywil twarz.
– Nic podobnego.
– Ale to pan zostawil te trumienke…?
– Oczywiscie, ze nie! – mruknal gniewnie.
– Wiec minelo juz piec lat od panskiej ostatniej… – Zawahala sie, szukajac wlasciwego slowa. – Od panskiej ostatniej dzialalnosci?
Zrobil kolejny krok w jej strone. Nagle zdalo jej sie, ze slyszy jakies dzwieki i dopiero po chwili dotarlo do niej, ze to on. Nucil jakas melodie.
– Poznaje to pani? – zapytal. W kacikach ust zebraly mu sie biale drobiny sliny. – To
Pochylila sie i siegnela do skrytki po dluto. Nagle chwycil ja za wlosy i pociagnal do tylu. Krzyknela, wciaz probujac wymacac dlonia cos, co mogloby jej posluzyc za bron. Dotknela chlodnej drewnianej rekojesci. Skora na glowie ja piekla jak poparzona. Stracila rownowage i upadajac, wbila mu dluto w noge kolo kostki. Nawet nie drgnal. Dzgnela go ponownie, jednak on juz zaczynal ja ciagnac za wlosy w strone drzwi. Uniosla sie nieco i calym ciezarem runela na niego, tak ze oboje uderzyli o framuge drzwi, wytoczyli sie z jadalni i znalezli w holu. Dluto wypadlo z jej dloni. Kleczala na czworakach, kiedy wymierzyl jej pierwszy cios. Cios byl tak silny, ze az jej rozblyslo w oczach. Spiralny wzor na dywanie zdawal sie ukladac w znaki zapytania.
Jakiez to idiotyczne, pomyslala, ze cos takiego musialo sie jej przytrafic… Wiedziala, ze musi wstac i podjac walke. Przeciez to stary czlowiek… Kolejny cios az ja podrzucil. Widziala lezace obok dluto… do drzwi wyjsciowych bylo niecale piec metrow… Devlin chwycil ja za nogi i zaczal wlec w strone salonu… Jego dlonie zacisnely sie na jej kostkach z sila imadla. O Chryste, pomyslala, o Chryste, o Chryste… Jej dlonie slizgaly sie po dywanie, szukajac jakiegokolwiek chwytu, jakiegos narzedzia obrony… Znowu krzyknela. W uszach huczala jej krew i wcale nie byla pewna, czy w ogole wydaje z siebie jakis dzwiek. Zabka jednej z jego szelek puscila i pola koszuli wyszla ze spodni.
Tylko nie tak… tylko nie tak…
John nigdy by jej tego nie wybaczyl…
Okolice Canonmills i Inverleith uwazane byly za latwy rewir: nie bylo tu osiedli mieszkaniowych, a za to na kazdym kroku czulo sie dyskretna zamoznosc tej okolicy. Patrolujacy te strony radiowoz zawsze stawal pod brama ogrodu botanicznego,
– Pycha – powiedzial Thomson, choc jego zeby byly wyraznie innego zdania. Na kazdy kontakt z czyms slodkim jeden z jego zebow trzonowych reagowal gluchym pobolewaniem. Jako ze od Pucharu Swiata w 1994 roku nie spojrzal nawet w strone dentysty, o czekajacej go wizycie myslal z rosnaca niechecia.
Milland slodzil herbate, Thompson nie. Z tego wlasnie powodu Milland mial zawsze przy sobie kilka jednorazowych porcji cukru w saszetkach i lyzeczke. Saszetki pochodzily z restauracji jednej z hamburgerowych sieci, w ktorej pracowal jego starszy syn. Praca nie byla fascynujaca, ale miala swoje zalety, a ponadto mowilo sie glosno o czekajacym Jasona awansie.
Thompson kochal wszystkie amerykanskie filmy o gliniarzach – od
Niestety Edynburg nie dawal wiekszych szans, by mozna bylo liczyc na jednych czy na drugich. Raz strzelanina w pubie, raz mlodociani wlamywacze samochodowi (jednym z nich okazal sie syn znajomego) i raz ludzkie zwloki w kontenerze na gruz – tak wygladaly najwazniejsze wydarzenia w jego dwudziestoletniej karierze policyjnej. Kiedy wiec radio nagle ozylo, podajac szczegoly samochodu i kierowcy, Anthony Thompson az podskoczyl.
– Ty, Kenny, a czy ten nie pasuje do tego opisu?
Milland obrocil sie i spojrzal przez okno na samochod zaparkowany tuz obok.
– Bo ja wiem – powiedzial niepewnie. – Tak naprawde, to nie sluchalem – dodal i ugryzl kolejny kawalek