wafelka. Ale Thompson juz sie polaczyl z dyspozytorem i poprosil o powtorzenie numerow rejestracyjnych. Potem wysiadl z radiowozu, obszedl go wokol i przyjrzal sie tablicy rejestracyjnej samochodu obok.
– Stoimy tuz obok niego – oznajmil partnerowi, a potem ponownie polaczyl sie z dyspozytorem.
Dyspozytor przekazal wiadomosc Gill Templer, ktora natychmiast wyslala w ten rejon kilku funkcjonariuszy z ekipy sledczej pracujacej dotad nad sprawa Balfour. Potem polaczyla sie z posterunkowym Thompsonem
– Thompson, jak myslicie, czy ona moze byc w ogrodzie botanicznym, czy w parku Inverleith?
– Mowi pani, ze chodzi o spotkanie?
– Tak przypuszczamy.
– No coz, w parku sa wielkie puste przestrzenie, gdzie latwo kogos zauwazyc. Natomiast w ogrodzie botanicznym sa rozne zakamarki, gdzie mozna usiasc i pogadac.
– Zatem uwazacie, ze chodzi o ogrod botaniczny?
– Tylko ze go niedlugo zamykaja… wiec moze jednak nie.
Gill Templer westchnela gleboko.
– Bardzo mi pomogliscie, posterunkowy.
– Ogrod botaniczny jest ogromny, pani komisarz. Mozna by tam poslac paru ludzi i poprosic obsluge o pomoc. W tym czasie my z kolega moglibysmy sprawdzic park.
Gill zastanowila sie nad ta propozycja. Nie chciala sploszyc Quizmastera, Siobhan zreszta tez nie. Chciala miec ich oboje na Gayfield Square. Funkcjonariusze z ekipy sledczej, ktorzy byli juz w drodze, ubrani po cywilnemu, mogli uchodzic za spacerowiczow. Policjanci w mundurach nie.
– Nie – powiedziala – nie trzeba. Zaczniemy od ogrodu botanicznego. Wy zostancie na miejscu, w razie gdyby wrocila do samochodu…
Miliard z rezygnacja wzruszyl ramionami.
– Ale przynajmniej sie starales, Tony – powiedzial, konczac wafelka i gniotac papierek.
Thompson milczal ponuro. Jego chwila chwaly skonczyla sie, nim sie nawet zaczela.
– Znaczy siedzimy tu na dupie, tak? – dodal jego partner i wyciagnal ku niemu kubek. – Zostalo tam jeszcze troche herbaty?
W herbaciarni Du The nie nazywali tego herbata. Tam sie to nazywalo „napar ziolowy”: dokladnie z czarnej porzeczki i korzenia zen-szenia. Siobhan pomyslala, ze wprawdzie smakuje to calkiem niezle, jednak kropla mleka nieco zlagodzilaby ostrosc. Herbata ziolowa i kawalek ciasta marchewkowego. W kiosku obok kupila wczesne wydanie gazety popoludniowej. Na trzeciej stronie bylo zdjecie trumny Flipy niesionej na ramionach zalobnikow. Obok znajdowaly sie male fotografie rodzicow Flipy i kilku znanych osobistosci, ktorych obecnosci na pogrzebie nawet nie zauwazyla.
Miala za soba spacer przez cala dlugosc ogrodu botanicznego. Poczatkowo nie zamierzala isc az tak daleko, ale nim sie spostrzegla, byla juz obok bramy wschodniej, od strony Inverleith Row. W prawo, w strone Canonmills, ciagnal sie rzad sklepow i kawiarni. Wciaz jeszcze miala czas… Pomyslala, czy nie przestawic samochodu, jednak zdecydowala, ze go zostawi. Nie byla pewna, jak wyglada sytuacja z parkowaniem tam, gdzie zmierzala. A potem przypomniala sobie, ze zostawila telefon pod fotelem pasazera. Ale bylo juz za pozno: gdyby teraz poszla z powrotem przez caly ogrod botaniczny, a potem chciala tu wrocic lub nawet podjechac, moglaby sie spoznic na spotkanie. Nie wiedziala, na ile Quizmaster okaze sie cierpliwy.
Podjela wiec decyzje – zostawila gazete na stoliku w herbaciarni i ruszyla z powrotem w strone ogrodu botanicznego. Tym razem jednak minela wejscie i poszla dalej wzdluz Inverleith Row. Tuz przed boiskiem do rugby na Goldenacre skrecila w prawo, a uliczka stopniowo przemienila sie w drozke. Kiedy minela naroznik i znalazla sie obok bramy cmentarza Warriston, zaczynalo sie juz robic ciemno.
Nikt nie zareagowal na naciskanie przycisku domofonu Devlina, wiec Rebus zaczal po kolei naciskac inne przyciski w nadziei, ze ktos sie odezwie. Przedstawil sie i zostal wpuszczony, Ellen Wylie wcisnela sie tuz za nim. Na schodach go nawet wyprzedzila, pierwsza dotarla na podest przed drzwiami Devlina i zaczela rownoczesnie naciskac przycisk dzwonka, walic piescia w drzwi i potrzasac klapka na szparze na listy.
– Niedobrze – powiedziala.
Rebus, ktory zlapal juz oddech, ukucnal pod drzwiami, odchylil klapke na szparze na listy i zajrzal do srodka.
– Profesorze Devlin? – zawolal. – Tu John Rebus. Musze z panem porozmawiac.
Pietro nizej uchylily sie drzwi i wyjrzala zza nich czyjas glowa.
– Wszystko w porzadku – uspokoila Wylie nerwowego lokatora. – Jestesmy z policji.
– Cii! – syknal Rebus i przystawil ucho do szpary.
– Co jest? – szepnela Wylie.
– Cos slysze… – Brzmialo to jak ciche miauczenie kota. – Devlin chyba nie ma zadnych zwierzat, prawda?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
Rebus znow przytknal oko do szpary na listy. Hol byl pusty. Drzwi prowadzace do salonu byly lekko uchylone. Wygladalo na to, ze zaslony na oknach sa zaciagniete, bo wnetrze pokoju bylo ciemne. A potem wytrzeszczyl oczy ze zgrozy.
– Boze Swiety – szepnal i podniosl sie na nogi. Zrobil krok do tylu, a potem z calej sily kopnal w drzwi, raz, drugi, trzeci. Drewno zajeczalo, ale nie puscilo. Walnal w drzwi ramieniem, ale wciaz bez skutku.
– Co jest? – powtorzyla Wylie.
– Tam ktos jest.
Juz bral rozped do nastepnego ataku na drzwi, ale Wylie go powstrzymala.
– Razem – zaproponowala.
Tak tez zrobili. Policzyli do trzech i jednoczesnie runeli na drzwi. Zamek zaskrzypial. Za druga proba puscil i drzwi stanely otworem. Wylie z rozpedu wpadla do srodka i wyladowala na czworakach. Kiedy uniosla glowe, dostrzegla to, co wczesniej widzial Rebus. Niemal przy samej podlodze, ze szpary w uchylonych drzwiach salonu wystawala czyjas reka starajaca sie szerzej otworzyc drzwi.
Rebus skoczyl do drzwi, pchnal je i ujrzal Jean. Lezala na podlodze z twarza posiniaczona, pokryta skorupa krwi i sluzu, z wlosami rozwichrzonymi i sklejonymi potem i krwia. Jedno oko miala opuchniete i niemal zupelnie zamkniete. Wraz z oddechem z jej ust wydobywala sie rozowa piana ze sliny i krwi.
– Chryste Panie! – wykrzyknal Rebus, opadajac na kolana i przelatujac jej cialo wzrokiem w poszukiwaniu ran. Nie chcial jej dotykac w obawie, ze moze miec jakies zlamania. Pomyslal, ze dosc sie juz wycierpiala.
Wylie tez juz dotarla do salonu i rozejrzala sie. Wokol bylo prawdziwe pobojowisko, jakby na podlodze lezala polowa zawartosci calego mieszkania. Widac tez bylo krwawy slad wyznaczajacy droge, po ktorej Jean doczolgala sie do drzwi.
– Wezwij karetke – powiedzial Rebus drzacym glosem i zwracajac sie do Jean, dodal: – Jean, co on ci zrobil? – A potem patrzyl, jak jej zdrowe oko wypelnia sie lzami.
Wylie zadzwonila po karetke. W trakcie rozmowy zdawalo jej sie, ze z holu slyszy jakies odglosy. Moze nerwowy lokator z dolu postanowil sprawdzic, co sie tu dzieje, pomyslala. Wyjrzala, ale hol byl pusty. Podala do sluchawki adres, raz jeszcze powtorzyla, ze to sprawa nie cierpiaca zwloki i rozlaczyla sie. Rebus pochylil glowe tuz obok twarzy Jean i Wylie zdala sobie sprawe, ze ranna stara sie mu cos powiedziec. Wargi miala opuchniete, a jej zeby zdawaly sie ruszac.
Rebus spojrzal na Wylie oczami rozszerzonymi ze zdumienia.
– Pyta, czy go mamy – powiedzial.
Jednak Wylie natychmiast zrozumiala pytanie, podbiegla do okna i rozsunela kotare. Donald Devlin wlasnie przemykal na druga strone ulicy, ciagnac za soba jedna noge i trzymajac wyciagnieta przed soba zakrwawiona lewa reke.
– Skurwiel jeden! – wrzasnela Wylie i runela w strone drzwi.
– Nie! – glos Rebusa bardziej przypominal ryk zwierzecia, zerwal sie na nogi. – Zostaw go mnie.
Pedzac w dol po dwa schody, pomyslal, ze Devlin musial sie ukryc w jednym z pozostalych pokoi. Odczekal, az oboje zajeli sie Jean i wtedy sie wymknal. Swoim przyjsciem przerwali mu znecanie sie nad nia. Rebus wolal nie myslec, co by sie stalo, gdyby nie zjawili sie w pore…