– Nie powinnas brac do tego Ellen Wylie.

Gill obrzucila ja spojrzeniem.

– Powinnam wziac ciebie, co?

– Nie to mialam na mysli. Powierzanie tego komus, kto nigdy przedtem nie mial do czynienia z mediami…

– Ty bys to zrobila lepiej?

– Tego nie powiedzialam.

– To co chcesz powiedziec?

– Chce powiedziec, ze to byla dzungla, a ty wpuscilas ja do niej, nie dajac mapy.

– Uwazaj, co mowisz, Siobhan. – Z glosu Gill wyparowaly nagle przyjazne tony. Na moment sie zamyslila, potem pociagnela nosem. Kiedy znow sie odezwala, jej oczy czujnie rozejrzaly sie po korytarzu. – Ellen Wylie od paru miesiecy suszyla mi glowe. Bardzo chciala zostac rzeczniczka, wiec kiedy nadarzyla sie okazja, to jej to dalam. Chcialam sie przekonac, czy jest tak dobra, jak o sobie mysli. – Jej wzrok spoczal na Siobhan. Staly na tyle blisko siebie, ze Siobhan wyraznie czula od niej won wina. – No i zawalila.

– I jak sie wtedy poczulas?

Gill uniosla ostrzegawczo palec.

– Nie przeciagaj struny. Mam wystarczajaco duzo innych klopotow. – Przez chwile zdawalo sie, ze chce jeszcze cos dodac, ale pogrozila jej tylko palcem i zmusila sie do usmiechu. – Porozmawiamy kiedy indziej – rzekla, przeciskajac sie obok Siobhan i kierujac w strone toalety. Potem jednak zatrzymala sie. – A Ellen juz nie jest rzeczniczka. Pomyslalam, zeby to zaproponowac tobie… – Drzwi do toalety zamknely sie za nia.

– Bez laski – powiedziala Siobhan pod nosem do zamknietych juz drzwi. Wygladalo na to, ze z dnia na dzien Gill zmienila sie w kogos znacznie bardziej bezwzglednego, a okazja, by upokorzyc Ellen Wylie, stala sie pierwszym przejawem jej nowej wladzy. Prawda bylo, ze Siobhan bardzo chciala przejsc do biura prasowego, ale jednoczesnie czula do siebie wstret za satysfakcje, jaka poczula, obserwujac konferencje prasowa. Satysfakcje z porazki Wylie.

Kiedy Gill wyszla z toalety, zastala Siobhan siedzaca na krzesle w korytarzu. Zatrzymala sie i spojrzala na nia.

– Uczta z duchami – stwierdzila, odwracajac sie.

3

– Myslalem, ze to bedzie jakis chodnikowy rysownik – powiedzial Donald Devlin.

Rebus pomyslal, ze profesor jest ubrany dokladnie w te same rzeczy, ktore mial podczas ich poprzedniego spotkania. Stary patolog siedzial przy biurku obok komputera i obok jedynego na Gayfield Square policjanta, ktory umial obslugiwac program Facemaker. Program byl baza danych poszczegolnych fragmentow twarzy jak oczy, uszy, nosy i usta, z mozliwoscia plynnego zestawiania ich ze soba i laczenia w jeden obraz. Rebus pomyslal, ze teraz juz wie, jak kolegom Farmera udalo sie nasadzic jego glowe na korpusy kulturystow.

– Czasy sie troche zmienily – zauwazyl skromnie na uwage Devlina. Mial przed soba kubek kawy z miejscowego bufetu, ktorej jakosci nawet nie probowal porownywac do kawy od jego baristy, ale i tak byla lepsza niz to, co wypluwal z siebie automat na korytarzu. Mial za soba ciezka noc, w srodku ktorej przebudzil sie na fotelu w pokoju, zlany potem i dygocacy. Meczyly go senne koszmary. Obojetnie, co mowia lekarze, sam wiedzial, ze serce ma w porzadku – czul, jak mu wali i pompuje krew.

Kawa z trudem pomagala mu opanowac ziewanie. Detektyw siedzacy przy komputerze skonczyl juz komponowanie twarzy i uruchomil wydruk.

– Cos… cos tu jest nie tak – powiedzial Devlin, zreszta nie po raz pierwszy. Rebus wzial do reki wydruk. Patrzyla na niego anonimowa twarz, taka, jaka sie natychmiast zapomina. – To rownie dobrze moglaby byc kobieta – dodal Devlin – a ja jestem zupelnie pewien, ze to byl on, nie ona.

– A moze cos takiego? – spytal detektyw i kliknal myszka. Twarz na ekranie obrosla bujna broda.

– Alez skad, to bzdura – zaperzyl sie Devlin.

– To tylko poczucie humoru posterunkowego Tibbeta, panie profesorze – rzekl Rebus przepraszajaco.

– Staram sie, jak moge, panowie.

– Doceniamy to, panie profesorze. Zdejmij te brode, Tibbet.

Policjant usunal brode.

– Czy jest pan pewien, ze to nie mogl byc David Costello? – zapytal Rebus.

– Znam Davida. To nie byl on.

– Jak dobrze go pan zna?

Devlin zamrugal.

– Rozmawialismy pare razy. Spotkalismy sie kiedys na schodach i spytalem go o ksiazke, ktora trzymal pod pacha. Milton, Raj utracony. I wtedy zaczelismy rozmawiac.

– To fascynujace, panie profesorze.

– I rzeczywiscie tak bylo. Ten chlopak ma dobrze poukladane w glowie.

Rebus na moment sie zamyslil.

– A sadzi pan, ze moglby kogos zabic?

– Zabic? David? – Devlin rozesmial sie. – Uwazam, inspektorze, ze nie uznalby tego za czyn godny swego intelektu. – Zrobil przerwe i dodal: – A co, wciaz jest jeszcze podejrzany?

– Wie pan, profesorze, jak to jest w pracy policyjnej. Caly swiat jest podejrzany, dopoki dowody temu nie zaprzecza.

– A mnie sie zdawalo, ze jest odwrotnie: niewinny, poki nie udowodni sie winy.

– Obawiam sie, ze myli pan nas z adwokatami. Mowil pan, ze Philippy tak naprawde pan nie znal, czy tak?

– Pare razy minelismy sie na schodach. Roznica miedzy nia a Davidem polegala na tym, ze ona nigdy nie miala ochoty sie zatrzymac.

– Zadzierala troche nosa?

– Nie wiem, czy az tak. Ale istotnie dorastala w nieco specyficznej atmosferze, nie uwaza pan? – Po chwili dodal: – Nawiasem mowiac, korzystam z uslug banku Balfour.

– Czy mial pan kiedys okazje poznac jej ojca?

Devlin zamrugal.

– Boze swiety, skad! Nie zaliczam sie do ich waznych klientow.

– A tak przy okazji, to jak tam panska ukladanka? Jakies postepy?

– Niewielkie. Ale przeciez miedzy innymi na tym polega atrakcyjnosc tej zabawy, prawda?

– Puzzle nigdy mnie nie pasjonowaly.

– Ale zagadki pan lubi. Wczoraj wieczorem rozmawialem z Sandym Gatesem. Wszystko mi o panu opowiedzial.

– No to pewnie znacznie zasililiscie panowie kase telekomunikacji.

Wymienili sie usmiechami i wrocili do pracy.

Po nastepnej godzinie prob Devlin uznal, ze poprzedni obraz byl jednak blizszy prawdy. Na szczescie Tibbet wgrywal do pamieci wszystkie kolejne wersje.

– Tak – potwierdzil Devlin. – To jest jeszcze dalekie od idealu, ale mysle, ze mozna to uznac za zadowalajace… – Zaczal sie zbierac do odejscia.

– Zanim pan nas opusci, panie profesorze… – Rebus siegnal do szuflady i wyciagnal z niej gruby plik fotografii. – Chcielibysmy prosic, zeby pan rzucil okiem na kilka zdjec.

– Zdjec?

– Fotografii sasiadow panny Balfour, jej kolegow z uniwersytetu…

Devlin wolno pokiwal glowa, jednak bez widocznego entuzjazmu.

– Chodzi o proces eliminacji, tak?

– Gdyby zdolal pan nam pomoc, panie profesorze…

– Na wzmozenie koncentracji przydalaby sie filizanka slabej herbaty – zasugerowal Devlin z westchnieniem.

Вы читаете Kaskady
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату