wiecej nie bylo? Nic niezwyklego? – dodal.
Wolno potrzasnela glowa.
– Chodze tamtedy co tydzien. To – dotknela dlonia trumienki – bylo tam jedyna rzecza nie na swoim miejscu.
– A jakies slady stop…? – zaczal Rebus i przerwal. Pomyslal, ze wymaga od niej zbyt wiele. Ale ona miala juz gotowa odpowiedz.
– Zadnych nie zauwazylam. – Oderwala wzrok od trumienki i spojrzala na niego. – A rozgladalam sie, bo wiedzialam, ze nie moglo to tam spasc z nieba.
– Czy w wiosce jest ktos, kto zajmuje sie drewnem. Moze jakis stolarz…?
– Najblizszy stolarz mieszka w Haddington. Tak na pierwszy rzut oka nie znam nikogo, kto… kogos, kto swiadomie zrobilby cos takiego.
– Ale zaloze sie – powiedzial Rebus z usmiechem – ze jednak troche pani nad tym myslala.
– Mysle nad tym caly czas, panie inspektorze. To znaczy, byc moze w zwyklych okolicznosciach az tak bardzo nie zawracalabym sobie tym glowy, ale jak sie wezmie pod uwage to, co sie stalo z panna Balfour…
– Tymczasem nic nam nie wiadomo, zeby cos sie stalo – uznal za stosowne jej przypomniec.
– Ale to na pewno ma jakis zwiazek, prawda?
– Co nie znaczy wcale, ze nie mamy do czynienia z jakims pomylencem. – Mowiac, nie spuszczal z niej wzroku. – Z tego, co wiem, w kazdej wiosce jest jakis miejscowy glupek.
– Chce pan przez to powiedziec, ze to ja… – Przerwala na dzwiek samochodu podjezdzajacego pod dom. – Oho – powiedziala, wstajac – to na pewno ten reporter.
Rebus poszedl za nia do okna. Zza kierownicy czerwonego forda focusa gramolil sie wlasnie mlody czlowiek. Siedzacy obok fotoreporter byl w trakcie zakladania obiektywu na aparat fotograficzny. Kierowca przeciagnal sie i zatarl dlonie, jakby mial za soba dluga podroz.
– Juz tu kiedys byli – wyjasnila Bev. – Zaraz po zniknieciu panny Balfour. Zostawili mi wtedy wizytowke, wiec teraz jak sie to wydarzylo…
Rebus podazyl za nia do sieni prowadzacej do drzwi wejsciowych.
– To nie bylo najmadrzejsze posuniecie, pani Dodds. – Rebus staral sie nie wybuchnac.
Trzymajac reke na klamce, odwrocila sie w jego strone.
– Ale przynajmniej oni nie uwazaja, ze jestem pomylona, panie inspektorze.
Mial ochote odpowiedziec: „Jeszcze nic straconego”, jednak pomyslal, ze wystarczajaco juz narozrabial.
Reporter nazywal sie Steve Holly i zatrudniony byl w edynburskim biurze brukowca z Glasgow. Byl mlody, ledwie po dwudziestce, co pozwalalo miec nadzieje, ze moze pozwoli sie zastraszyc. Gdyby wyslali tu jednego ze swych starych wyjadaczy, Rebus nawet by nie probowal.
Holly byl niski i mial lekka nadwage. Wlosy nazelowal w zabki, co Rebusowi przypomnialo drut kolczasty biegnacy u szczytu plotu okalajacego pole. W jednej rece trzymal notes i dlugopis, druga podal Rebusowi.
– Chyba sie jeszcze nie znamy. – Powiedzial to takim tonem, ze Rebus byl pewien, ze jego nazwisko nie jest mu obce. – Ten tu, to Tony, moj genialny artysta. – Fotoreporter parsknal. Na ramieniu dzwigal torbe ze sprzetem. – Wymyslilismy, Bev, ze zabierzemy cie do wodospadu, a ty nam tam pokazesz, jak podnosisz trumne z ziemi.
– Tak, oczywiscie.
– I nie bedziemy musieli zawracac sobie glowy robieniem zdjec w srodku – ciagnal dalej Holly. – To znaczy, Tony nie mialby nic przeciwko, tylko ze jak sie go wpusci do srodka, to sie w nim od razu zaczyna budzic kreatywny artysta.
– Doprawdy? – Popatrzyla na fotoreportera z podziwem.
Rebus zdusil w sobie usmiech: najwyrazniej slowa „kreatywny” i „artysta” znaczyly zupelnie co innego dla Bev niz dla reportera. Holly tez sie szybko zorientowal, bo dodal:
– Oczywiscie moge go pozniej tu przyslac, jakbys chciala, zrobilby ci jakis ladny portrecik, moze w twoim studio.
– To nie jest znowu takie studio – odparla Bev, skrobiac sie palcem w szyje, wyraznie mile polechtana. – Po prostu pokoj, w ktorym mam kolo i troche rysunkow. Do scian przypielam biale ekrany, zeby bylo lepsze swiatlo.
– A skoro mowa o swietle – wtracil Holly, zerkajac znaczaco na niebo – to chyba lepiej juz chodzmy, co?
– Bo teraz swiatlo jest idealne – wyjasnil fotoreporter, zwracajac sie do Bev. – Ale dlugo tak nie bedzie.
Bev tez spojrzala w niebo i ze zrozumieniem pokiwala glowa, jak jeden artysta do drugiego. Rebus musial przyznac, ze Holly jest niezly.
– Chce pan tu sam zostac na gospodarstwie? – zwrocil sie teraz do Rebusa. – Bo nam to zajmie najwyzej pietnascie minut.
– Musze wracac do Edynburga. Moge dostac panski telefon, panie Holly?
– Gdzies tu powinienem miec wizytowke. – Zabral sie do przeszukiwania kieszeni, znalazl portfel, a w nim wizytowke.
– Dzieki – powiedzial Rebus, chowajac ja. – I gdybym mogl zamienic z panem slowko…?
Odchodzac z reporterem kilka krokow na bok, widzial, jak Bev wdzieczy sie do fotografa, pytajac, czy jest wlasciwie ubrana. Pomyslal, ze pewnie teskni do pokrewnej artystycznej duszy w wiosce. Odwrocil sie do nich plecami, by nie mogli wiedziec, co chce powiedziec.
– Widzial pan te lalke? – zapytal Holly.
Rebus potwierdzil, a Holly zmarszczyl nos.
– Chyba tracimy tu czas, nie? – Powiedzial to konfidencjonalnym tonem, co mialo zachecic do szczerej odpowiedzi.
– Niemal na pewno – odpowiedzial Rebus, wbrew wlasnemu przekonaniu, wiedzac, ze kiedy Holly zobaczy dziwaczna figurke, tez w to nie uwierzy. – Ale byla okazja, zeby sie na troche wyrwac z miasta – dodal z udana beztroska.
– Nienawidze wsi – oswiadczyl Holly. – Jak na moj gust, za malo tu tlenku wegla. Ale dziwi mnie, ze wyslali az inspektora ze sledczego…
– Musimy do wszystkich poszlak podchodzic jednakowo powaznie.
– Jasne ze tak, rozumiem. Tylko ze ja bym wyslal posterunkowego albo najwyzej sierzanta z dochodzeniowki.
– Jak juz powiedzialem… – zaczal, ale Steve Holly juz sie odwrocil, gotow wrocic do swych obowiazkow. Rebus chwycil go za ramie. – Zdaje pan sobie sprawe, ze jezeli uznamy to za material dowodowy, to byc moze bedziemy chcieli to wyciszyc?
Holly kiwnal glowa i dla lepszego efektu sprobowal przybrac akcent amerykanski.
– To niech wtedy wasi dryndna do naszych – powiedzial. Uwolnil sie z uchwytu i wrocil do pozostalej dwojki. – Posluchaj, Bev – zaczal – jesli chodzi o to, co masz na sobie, to pomyslalem, ze jest tak ladnie, ze moze wygodniej by ci bylo w jakiejs krotszej spodniczce…
Rebus znow pojechal ta sama droga, ale tym razem nie stanal przy bramce i pojechal dalej. Po okolo osmiuset metrach droga rozszerzyla sie w wylozony czerwonawym zwirem podjazd, ktory doprowadzil go do poteznej bramy z kutego zelaza. Rebus zatrzymal sie i wysiadl z samochodu. Na bramie wisiala masywna klodka, a przez prety widac bylo droge ciagnaca sie dalej i niknaca wsrod drzew zaslaniajacych widok na dom. Nie bylo zadnej tablicy, ale nie mial watpliwosci, ze to Jalowce. Po obu stronach bramy sterczal wysoki kamienny mur, ktory jednak kawalek dalej obnizal sie i wygladal na mozliwy do pokonania. Rebus przeszedl wzdluz muru okolo stu metrow, potem wspial sie na niego i zeskoczyl po drugiej stronie. Wokol byly zarosla i obawial sie, ze puszczenie sie na przelaj moze sie skonczyc dlugim bladzeniem po lesie, wrocil wiec wzdluz muru do wyzwirowanej drogi i ruszyl nia w nadziei, ze zbytnio sie nie wije.
Okazalo sie, ze wlasnie tak bylo i zza jednego zakretu wylanial sie nastepny. Idac, rozmyslal smetnie, jak oni tu rozwiazuja sprawe dostaw zaopatrzenia albo jak sobie z tym radzi listonosz. Tyle ze pewnie takie drobiazgi nie zaprzataja mysli komus takiemu jak John Balfour. Dom ukazal sie Rebusowi w oddali dopiero po pelnych pieciu minutach marszu. Byla to dosc ponura, dwupietrowa, rozlegla gotycka budowla zakonczona po obu stronach wiezami, ktorej mury z wiekiem przybraly barwe ciemnoszara. Rebus nie mial zamiaru podchodzic za blisko, zreszta nie wiedzial, czy ktos jest w domu. Zakladal, ze dom jest pod obserwacja – jakis policjant siedzacy przy telefonie – ale jesli tak bylo, to nie rzucalo sie to w oczy. Przed domem rozciagal sie wypielegnowany trawnik, obrzezony