– Nie ma za co przepraszac – powiedzial Rebus, wstajac. – Jestesmy w pani domu i obowiazuja tu pani reguly. Czyz nie tak?
– No coz, jesli chce pan to tak ujac… – Wydawalo sie, ze odrobine sie rozchmurzyla. Mimo to Rebus pomyslal, ze gdy jej maz jest w domu, obowiazuja tu pewnie tylko jego reguly…
W srodku bylo dwoje policjantow siedzacych wygodnie w salonie. Policjantka przedstawila sie jako Nicola Campbell, a policjant okazal sie funkcjonariuszem biura kryminalnego z centrali na Fettes. Nazywal sie Eric Bain, jednak powszechniej znany byl jako „Bania”. Bain siedzial przy biurku, na ktorym lezal aparat telefoniczny, notes z dlugopisem i urzadzenie nagrywajace, a obok telefon komorkowy podlaczony do laptopa. Po upewnieniu sie, ze dzwoni pan Balfour, Bain zsunal z uszu sluchawki i zawiesil je sobie wokol szyi. Popijal truskawkowy jogurt wprost z pojemniczka i kiwnal Rebusowi glowa na powitanie.
– Niezle wam sie powodzi w tym luksusie – powiedzial Rebus, rozgladajac sie po wnetrzu.
– Pozwolisz, ze cie poprawie i powiem: nie powodzi, tylko nudzi – odparla Campbell. A ten laptop po co?
– Zeby Bania mogl sobie pogadac ze swoimi durnymi kolesiami.
Bain pogrozil jej palcem.
– To nowa technika telekomunikacyjna sluzaca do namierzania i lokalizowania rozmow. – Zajety wygrzebywaniem resztek jogurtu nie zauwazyl, ze Campbell robi do Rebusa mine i bezglosnie wymawia: „Palant”.
– To na pewno wspaniala technika – powiedzial Rebus – oby tylko bylo co namierzac.
Bain pokiwal smetnie glowa.
– Na poczatku bylo mnostwo telefonow z wyrazami wspolczucia od przyjaciol i rodziny. Dzwonilo zdumiewajaco malo pomylencow. Pewnie pomoglo troche to, ze numer jest zastrzezony.
– Tylko musicie pamietac – ostrzegl ich Rebus – ze ten, ktorego szukamy, tez moze byc pomylencem.
– Swirow tu nigdzie nie brakuje – oswiadczyla Campbell, zakladajac noge na noge. Siedziala na jednej z trzech stojacych tu kanap, z rozlozonymi egzemplarzami „Caledonii” i „Scottish Field”. Na stoliku obok lezala sterta innych czasopism. Rebus odniosl wrazenie, ze oboje czuli sie tu jak w domu i ze Campbell juz co najmniej raz przeczytala te wszystkie pisma.
– Co masz na mysli?
– Byles juz w wiosce? Widziales tych wszystkich albinosow na drzewach, brzdakajacych na banjo?
Rebus usmiechnal sie, ale Bain wygladal na zaskoczonego.
– Nie widzialem zadnego – powiedzial.
Wzrok Campbell, ktorym go obrzucila, mowil wyraznie: „To dlatego, ze w jakims innym rownoleglym swiecie ty tam siedzisz razem z nimi…”
– Sluchajcie – odezwal sie Rebus. – Na konferencji prasowej pan Balfour wspomnial cos o swoim telefonie komorkowym…
– Nie powinien byl tego robic – odparl Bain, krecac glowa. – Specjalnie prosilismy, zeby tego nie robil.
– Chodzi o to, ze nie tak latwo namierzyc rozmowe na komorke?
– Bo komorki sa znacznie bardziej elastyczne niz linie naziemne.
– Ale wciaz mozliwe do namierzenia?
– Tylko do pewnego stopnia. Przede wszystkim na rynku jest mnostwo lewych komorek. Moze sie zdarzyc, ze namierzymy kogos tylko po to, zeby sie dowiedziec, ze mu w zeszlym tygodniu ukradli telefon.
– No wiec sam widzisz, jak to jest – powiedziala Campbell, zwracajac sie do Rebusa i tlumiac ziewanie. – Sensacja goni sensacje…
Wracal do miasta, zbytnio sie nie spieszac i obserwujac narastajacy ruch samochodowy w przeciwna strone. Zaczynala sie godzina szczytu i z miasta wyjezdzaly dyrektorskie limuzyny, kierujac sie do wiejskich rezydencji ich wlascicieli. Slyszal, ze sa tacy, ktorzy codziennie dojezdzaja do Edynburga z tak oddalonych miejscowosci jak Borders, Fife czy Glasgow. Wine za to zrzucali na ceny mieszkan w Edynburgu. Polowa blizniaka z trzema sypialniami w przyzwoitej czesci miasta potrafila kosztowac od cwierc miliona funtow w gore. Za takie pieniadze mozna bylo kupic duzy wolnostojacy dom w Zachodnim Lothian albo pol ulicy gdzies w Cowdenbeath. Z drugiej strony Rebus wciaz byl nagabywany przez potencjalnych nabywcow i dostawal listy adresowane do „Pana Wlasciciela”, zawierajace oferty kupna. Bo tak wygladala druga strona mieszkaniowego medalu w Edynburgu: jakby ceny nie rosly, wciaz znajdowali sie chetni do kupna. W przypadku Marchmont byli to czesto wlasciciele nieruchomosci szukajacy okazji, by powiekszyc swoje zasoby, lub zamozni rodzice, ktorych dzieci chcialy mieszkac w poblizu uniwersytetu. Rebus mieszkal tu juz od dwudziestu kilku lat i obserwowal zachodzace wokol zmiany. Spotykalo sie coraz mniej rodzin z dziecmi i ludzi starszych, a coraz wiecej studentow i mlodych, bezdzietnych malzenstw. Grupy te zdawaly sie nie integrowac i zyly obok siebie. Ludzie, ktorzy mieszkali cale zycie w Marchmont, patrzyli, jak ich dzieci wynosza sie gdzies daleko, bo nie stac ich na kupno czegos w poblizu. Rebus nie znal juz nikogo z sasiadow mieszkajacych w jego kamienicy ani w pobliskich kamienicach. Z tego, co wiedzial, byl juz ostatnim lokatorem-wlascicielem mieszkania w calej kamienicy. Co gorsza, wygladalo tez, ze jest jej najstarszym mieszkancem. A oferty kupna wciaz przychodzily i ceny wciaz rosly.
I dlatego postanowil sie stad wyprowadzic. Nie zdecydowal sie jeszcze na kupno czegos nowego, zastanawial sie bowiem, czy nie wrocic do wynajmowania mieszkania. W ten sposob mialby duzo wieksza swobode: rok w domku na wsi, potem rok gdzies nad morzem i rok albo dwa w poblizu jakiegos pubu… Zdawal sobie sprawe, ze to mieszkanie jest dla niego o wiele za duze. Nikt nigdy nie korzystal z dodatkowych sypialni, a jemu samemu czesto zdarzalo sie usnac na fotelu w pokoju dziennym. Wystarczylaby mu wlasciwie kawalerka; wszystko ponad bedzie juz zbytkiem.
Mijal jadace z naprzeciwka i wracajace do domow duze volva, BMW i sportowe audi. Rebus zastanawial sie, czy sam tez chcialby dojezdzac. Z Marchmont mogl spacerkiem dojsc do pracy. Zajmowalo mu to pietnascie minut i stanowilo jego jedyny ruch na powietrzu. Nie chcialby na przyklad dojezdzac codziennie do pracy z Kaskad. Kiedy byl tam rano, drogi byly puste, przypuszczal jednak, ze teraz ta dosc waska szosa jest zatloczona samochodami.
Zaczal szukac miejsca do zaparkowania i to mu dalo jeszcze jeden powod, by sie stad wyprowadzic. W koncu postawil saaba na zoltej linii i wszedl do miejscowego sklepu po wieczorna gazete, mleko, bulki i bekon. Zadzwonil do komisariatu z pytaniem, czy jest potrzebny i uslyszal, ze nie. W mieszkaniu wyjal z lodowki puszke piwa i zasiadl w swym fotelu pod oknem. W kuchni panowal wiekszy balagan niz zwykle. Na czas robot elektrycznych musial tu przeniesc czesc rzeczy z przedpokoju. Nie pamietal juz, kiedy ktos ostatni raz zagladal do instalacji elektrycznej i podejrzewal, ze nikt tego nawet nie tknal od czasu kupna mieszkania. Umowil tez malarza, ktory po skonczeniu robot elektrycznych mial calosc troche odswiezyc. Ostrzegano go, by nie szalec z remontem, bo i tak ten, kto to kupi, bedzie chcial wszystko zrobic na nowo po swojemu. Wiec tylko elektryka, malowanie i na tym koniec. Na gieldzie nieruchomosci powiedziano mu, ze nie sposob przewidziec, ile moze dostac za swoje mieszkanie. W Edynburgu byl zwyczaj oferowania domow i mieszkan na sprzedaz za „cene od”, i to co ponad „od” moglo czasami osiagnac trzydziesci lub czterdziesci procent ceny podstawowej. Wedlug ostroznej wyceny jego puste mieszkanie przy Arden Street mialo wartosc od 125 000 do 140 000 funtow. Hipoteka mieszkania byla czysta, wiec ta gotowka mogla sie znalezc bezposrednio na koncie bankowym.
– Z taka kasa mozesz od razu isc na emeryture – zauwazyla Siobhan.
No, moze. Przypuszczal, ze bedzie sie musial podzielic pieniedzmi ze swoja byla zona, mimo iz rozliczyl z nia jej czesc mieszkania bezposrednio po rozstaniu. I oczywiscie czesc z tej gotowki przeznaczylby dla swojej corki, Sammy. Sammy stanowila jeszcze jeden dodatkowy powod, by sie stad wyniesc, przynajmniej tak sobie wmawial. Uwolnila sie wreszcie od wozka inwalidzkiego, na ktory trafila po wypadku, ale wciaz poruszala sie o kulach. Pokonanie dwoch ciagow schodow bez windy to wysilek ponad jej mozliwosci… choc trudno ja bylo nazwac czestym gosciem, nawet w czasach przed wypadkiem.
W ogole niewielu gosci go odwiedzalo, jako ze nie byl z niego zbyt dobry gospodarz. Wlasciwie nigdy nie udalo mu sie zapelnic pustki, jaka tu zostala po wyprowadzeniu sie jego bylej zony, Rhony. Ktos kiedys nazwal jego mieszkanie „pieczara” i bylo w tym sporo prawdy. Stanowilo dla niego schronienie i na tym wlasciwie konczyla sie jego rola. W mieszkaniu studentow za sciana grala jakas wrzaskliwa muzyka, troche przypominajaca zlego Hawkwinda sprzed dwudziestu lat, co pewnie znaczylo, ze jest to nagranie jakiejs nowej, modnej kapeli. Przejrzal wlasna kolekcje, natknal sie na tasme, ktora nagrala dla niego Siobhan i wsadzil ja do odtwarzacza. Zespol Mutton Birds: trzy numery z jednego z ich albumow. Pochodzili z Nowej Zelandii, czy skads tam, a jeden z instrumentow