Podszedl. Podniosl je. Posprawdzal kieszenie: portfel, klucze. Komorka zostala w teczce.
Wciagnal slipy i spodnie. Zamiast rozerwanego podkoszulka dali mu nowy.
– No, no, operatywni… – usmiechnal sie.
Wlozyl podkoszulek, koszule, kamizelke. Zaczal zawiazywac krawat.
– Moge porozmawiac z twoim sercem? – zabrzmial glos dziewczynki.
Obrocil sie: w drzwiach sypialni stala naga Ip. Na jej dzieciecym ciele blyszczaly kropelki wody.
Skonczyl wiazac krawat, wlozyl buty, marynarke. Zapial dwa dolne guziki marynarki. Zerknal do lustra. Wyszedl z sypialni, muskajac mokre ramie Ip.
– Co pan ce pic? – Posrodku salonu stala Tajka.
– Pic? – Skrzywil usta. – Jest sok z osiki?
– Yy, co? – nie zrozumiala.
– Sok z osiki. Albo przynajmniej brzozowe mleko.
– Bszo-so-we? – Zmarszczyla niskie czolo.
– Aha… – Zrezygnowany Barenboim machnal reka. – Gdzie jest wyjscie?
– O, tutej. – Poslusznie ruszyla naprzod.
Weszla na korytarz. Otworzyla biale drzwi do przedsionka. Wprost na klapki wlozyla duze walonki z kaloszami. Narzucila szara wlochata chustke. Otworzyla solidne drzwi wejsciowe. Zeszla na dol po marmurowych schodach.
Barenboim wyszedl z budynku. Podworze i sam dom byly podswietlone. Posesje okalal gesty brzozowy las.
Sluzaca szla szeroka asfaltowa droga. Do stalowej bramy z wysokim parkanem z cegly. Szurala walonkami.
Barenboim obejrzal sie. Podniosl kolnierz marynarki. Wciagnal w pluca wilgotne nocne powietrze. W napieciu ruszyl za sluzaca.
Podeszla do bramy. Wlozyla klucz do zamka i przekrecila.
Brama rozsunela sie na boki.
– Moge porozmawiac z twoim sercem? – rozleglo sie z tylu.
Barenboim obejrzal sie i spojrzal na dom. Jedno pietro, biale sciany, szara dachowka, dwa kominy, azurowe kraty w oknach, miedziane slonce nad drzwiami. Na tle oswietlonego domu stala ledwo widoczna naga figurka. Podeszla bezszelestnie. W polmroku jej oczy wydawaly sie jeszcze wieksze.
W na wpol ciemnych oknach nie bylo widac zywego ducha.
– Moge? – Ip wilgotnymi dlonmi chwycila go za reke.
Barenboim spojrzal na otwarta brame: za nia rozciagala sie ulica, noca calkiem pusta. Kaluze. Slup. Wyszczerbiony plot. Typowe podmiejskie osiedle letniskowe.
– Przeziebisz sie – powiedzial.
– Nie – powaznie odparla Ip. – Prosze, moge? Potem pojedziesz do siebie.
– Okej – kiwnal rzeczowo glowa. – Byle szybko.
Mala rozejrzala sie, spojrzala na hustawke kolo altanki, pociagnela go za reke.
– Chodzmy tam.
Barenboim poszedl za nia. Po chwili zatrzymal sie.
– Nie, tam nie pojdziemy.
Spojrzal na brame.
– Pojdziemy tam.
– Dobrze. – Pociagnela go w strone bramy.
Wyszli za ogrodzenie. Ip poprowadzila go do oblodzonej zaspy na poboczu drogi. Szedl za nia. Pod jego butami chrzescil lod. Bosa Ip przemieszczala sie bezszelestnie i lekko.
„Aniol, kurwa…” – pomyslal Barenboim. I powiedzial:
– Tylko szybko, pol minuty. Mowie powaznie.
Malutka Tajka w walonkach samotnie stala przy otwartej bramie. Podmoskiewski wiatr szarpal konce jej wlochatej chustki.
Ip podprowadzila Barenboima do zaspy. Wdrapala sie na nia. Stala teraz twarza w twarz z mezczyzna. Jego okulary blyszczaly w ciemnosciach.
Dziewczynka ostroznie objela go chudymi, ale dlugimi rekami, przytulila sie do niego piersia. Nie protestowal. Przylgneli do siebie policzkami.
– Okej. – Obrocil sie lekko, odsuwajac twarz.
Spojrzal na oswietlony dom. Zaspiewal basem:
–
Lecz
Stali nieruchomo.
Tajka wciaz na nich patrzyla.
Minely 23 minuty. Dziewczynka rozluznila uscisk. Barenboim bezsilnie upadl na oblodzona droge. Ip osunela sie na zaspe. Zaszlochala, wciagnela powietrze przez zacisniete zeby i zaczela lapczywie oddychac. Latarnia rzucala blade swiatlo na jej watle, biale cialo.
Barenboim poruszyl sie. Slabo krzyknal. Usiadl. Zajeczal. Potem znow upadl, wyciagnal sie jak dlugi. Zaczal lapczywie oddychac. Otworzyl oczy. Na czarnym niebie pomiedzy strzepiastymi chmurami slabo poblyskiwaly gwiazdy.
Dziewczynka zeszla z zaspy. Leciutko zachrzescil snieg. Podeszla do bramy i skryla sie za nia. Dalo sie slyszec slabe brzeczenie i brama zostala zamknieta.
Barenboim drgnal i lod zachrzescil. Stanal na czworakach. Popelzl. Potem wsparl sie na rekach. Z trudem wstal. Chwiejac sie, wyprostowal plecy.
– Oooo… nie.
Spojrzal na ulice. Na zaspe.
– Nie… o, moj Boze… – Potrzasal glowa.
Podszedl do bramy. Zaczal tluc w nia brudnymi piesciami.
– Ej… ej… no…
Chwile nasluchiwal. Wokol panowala cisza.
Barenboim rzucil sie na brame. Zaczal w nia lomotac rekami i nogami. Spadly mu okulary.
Nastawil uszu. Cisza.
Chlipnal pare razy. Przylgnal do bramy. Osunal sie na ziemie i rozplakal. Wstal, cofnal sie, potem na ugietych nogach rozpedzil sie i z impetem kopnal w brame.
Posluchal. Zadnej odpowiedzi.
Nabral w pluca wiecej powietrza i krzyknal na caly glos.
Echo ponioslo krzyk po okolicy.
Gdzies daleko zaszczekal pies. Potem drugi.
– No, prosze… blagam! – wykrzykiwal Barenboim, walac piesciami w brame. – No, przeciez blagam! No, przeciez blagam! Blagam!! Kurwa… przeciez blagam!!!
Przerazliwy krzyk przeszedl w rzezenie. Barenboim zamilkl. Oblizal wargi.
Zza chmur wyplynal cienki ksiezyc. Dwa psy szczekaly ospale.
– Nie… tak to nie wolno… – Barenboim odszedl od bramy. Okulary zachrzescily mu pod nogami. Schylil sie, podniosl je. Peklo lewe szklo. Ale nie wypadlo.
Wyciagnal z kieszeni chustke, przetarl okulary. Wsadzil je na nos. Chustke wrzucil do kaluzy. Pociagnal nosem i westchnal. Powlokl sie ulica.
Doszedl do skrzyzowania i skrecil. Doszedl do nastepnego. Omal nie wpadl pod samochod. Czerwona niwa ostro zahamowala, obryzgujac go woda z kaluzy.
– Cos ty, pojebalo cie? –
– Wybacz, przyjacielu. – Barenboim wsparl sie rekami o maske. Znuzony westchnal: – Podwiez mnie na milicje. Zostalem napadniety.