– Co? – Kierowca zlosliwie zmruzyl oczy.
– Podwiez, zaplace… – Barenboim otarl z twarzy bryzgi wody. Wlozyl reke do wewnetrznej kieszeni. Wyjal portfel, otworzyl. Podsunal go pod brudny reflektor: wszystkie cztery karty kredytowe byly na miejscu. Ale jak zwykle ani jednego rubla. Co jeszcze? Jeszcze jedna: VISA Electron z jego nazwiskiem. Nigdy takiej nie mial, byl posiadaczem VISA Gold. Obejrzal nowa karte: –
W rogu dostrzegl napisany odrecznie kod PIN: 6969.
– No jak tam, dlugo bedziem stac? – zapytal kierowca.
– Juz, juz… Sluchaj… a jaka tu stacja?
– Kratowo.
– Kratowo? – Barenboim popatrzyl na jego kaszkiet. – Szosa Noworiazanska… Odwiez mnie do Moskwy, przyjacielu. Dam sto dolcow.
– Akurat. Odwal sie od samochodu – ze zloscia odparl kierowca.
– Albo na milicje… to znaczy do Riazanki… podwiez mnie do Riazanki!
Kierowca zatrzasnal drzwi. Niwa ostro ruszyla. Barenboim w ostatniej chwili odskoczyl na bok. Samochod skrecil za rog. Barenboim popatrzyl na karte.
– Kurwa… gwiazdka z nieba… z PIN-em! Blef, na sto procent!
Schowal karte i wsunal portfel do kieszeni. Ruszyl ulica. Mijal ogrodzenia i ciemne dacze. Kulil sie z zimna. Wsunal rece do kieszeni spodni.
W oknach jednej daczy palilo sie swiatlo.
Przy zamknietej na glucho bramie byla furtka. Barenboim podszedl do niej. Szarpnal. Furtka byla zamknieta.
– Halo! Jest tam kto? – krzyknal.
W domu zaszczekal pies. Barenboim odczekal chwile. Nikt nie zareagowal. Krzyknal jeszcze raz. I jeszcze. Pies szczekal.
Barenboim nabral mokrego sniegu i ulepil sniezke. Rzucil nia w okno werandy.
Pies wciaz szczekal. Nikt nie wyszedl.
Barenboim splunal.
– Spiaca krolewna, kurwa… moglbym z armaty strzelac…
Ruszyl ciemna ulica. Ulica zaczela sie zwezac. Zmienila sie w blotnista sciezke z parkanami po obu stronach: zielonym i szarym.
Barenboim szedl dalej. Cienki lod trzeszczal mu pod nogami.
Sciezka nagle sie urwala. Mial przed soba strome zbocze. Blotniste, z woda i sniegiem. W ciemnosciach niewyraznie widac bylo niezbyt szeroka rzeke. Czarna; plynely po niej pojedyncze kry.
– Koniec balu, gasna swiece,
Barenboim postal przez chwile. Skulil sie. Obrocil. Poszedl z powrotem. Zrownal sie z oswietlonym domem. Ulepil sniezke, podrzucil ja w powietrzu. Kopnal. I nagle rozplakal sie na glos, jak bezbronne dziecko. Biegl, placzac. Przystanal. Krzyknal:
– Nie… no, tak nie… o, mamuniu… ooo! Kutas… kutas jebany… ooo! To po prostu… po prostu… kutas…
Wysmarkal nos w palce. Pochlipujac, poszedl dalej. Skrecil w prawo. Potem w lewo. Wyszedl na szeroka ulice. Wlasnie jechala ciezarowka.
– Ej, szefie! Ej! – krzyknal ochryple i rozpaczliwie. Pobiegl za ciezarowka.
Ciezarowka sie zatrzymala.
– Szefie, podwiez mnie pan! – Barenboim podbiegl do auta.
– Gdzie? – Z okna wyjrzal pijany
– Do Moskwy.
– Do Moskwy? – usmiechnal sie kierowca. – W dupe jeza, jade spac.
– No, a do stacji?
– Do stacji? Toz to przeciez tu zaraz, gdzie tam jechac?
– Blisko?
– No.
– Ile bedzie piechota?
– Dziesiec minut, w dupe jeza. Idz, o tam… – machnal z okna brudna reka.
Barenboim odwrocil sie. Poszedl droga. Ciezarowka odjechala.
W dali pojawily sie reflektory. Barenboim podniosl prawa reke. Pomachal.
Samochod wyminal go.
Doszedl do stacji. Pod nocnym sklepem monopolowym stalo biale ziguli. Kierowca kupowal piwo.
– Przyjacielu, posluchaj – podszedl Barenboim. – Mam duzy problem.
– Co?
– Ja… musze tu znalezc jeden dom… nie pamietam numeru…
– Gdzie?
– Tu… tu niedaleko.
– Ile?
– Piecdziesiat dolcow.
Kierowca przymruzyl obrzekniete swinskie oczka.
– Najpierw forsa.
Barenboim automatycznie wyciagnal portfel, ale sie zreflektowal:
– Nie mam gotowki… zaplace, zaplace potem.
– Odpada. – Kierowca pokrecil masywna glowa.
– Zaraz, poczekaj… – Barenboim dotknal brudna reka policzka. Potem zdjal z lewej reki zegarek.
– Masz, zegarek… szwajcarski… Kosztuje tysiac dolcow… rozumiesz, napadli na mnie. Jedzmy, znajdziemy ich.
– Nie gram w cudze gry. – Kierowca pokrecil glowa.
– Przyjacielu, nie bedziesz stratny!
– Jak napadli, to idz na milicje. Tu niedaleko.
– Na cholere mi milicja… no w czym problem, tysiac dolcow! Maurice Lacroix! – Barenboim potrzasal zegarkiem.
Kierowca pomyslal, pociagnal nosem:
– Nie, nic z tego.
– O zez, kurwa mac… – westchnal znuzony Barenboim. – No, cos ty taki nieuzyty…
Rozejrzal sie. Innych samochodow nie bylo.
– Dobra, potem ich znajde… No to przynajmniej do Moskwy moglbys mnie podwiezc? W domu dam ci ruble albo dolary. Co wolisz.
– A w Moskwie to niby gdzie?
– Twerska. Albo nie… lepiej – Leninowski. Prospekt Leninowski.
Kierowca zmruzyl oczy.
– Pojade za dwiescie dolcow.
– Okej.
– Ale najpierw forsa.
– Kurwa! Przeciez ci przed chwila powiedzialem – okradli mnie, napadli! Masz w zastaw zegarek! Moge ci pokazac karty kredytowe!
– Zegarek? – Kierowca spojrzal, jakby dopiero teraz go zobaczyl. – Ile kosztuje?
– Tysiac dolcow.
Ten sapnal znudzony, westchnal. Wzial zegarek. Obejrzal. Wsunal do kieszeni.
– Dobra, wsiadaj.