Szczurze gowno
03.19.
Ziguli wjechalo na podworze.
– Poczekaj chwile. – Barenboim wysiadl z samochodu. Podszedl do drzwi klatki schodowej nr 4. Wybral numer na tablicy domofonu. Dlugo nikt nie odpowiadal. Potem senny meski glos zapytal:
– Tak?
– Sawwa, tu Boris. Mam problem.
– Boria?
– Tak, tak. Otworz.
Drzwi zapiszczaly.
Barenboim wszedl na klatke. Wbiegl po schodach do windy. Wjechal na drugie pietro. Podszedl do duzych drzwi z kamera. Drzwi ciezko sie otworzyly. Wyjrzal zza nich
– Boria, co jest grane? – sennie mruzyl oczy. – Boze, gdzies ty sie tak wytytlal?
– Czesc. – Barenboim poprawil okulary. – Daj dwiescie dolcow dla taksowkarza.
– Poszedles w rejs? Co, wyjebali cie?
– Nie, nie. Sprawa jest powazniejsza. No, dawaj, dawaj!
Weszli do obszernego przedpokoju. Sawwa odsunal drzwi polprzezroczystej szafy na ubrania. Wsunal reke do kieszeni granatowego palta. Wyjal portfel. Wyciagnal z niego dwa banknoty studolarowe. Barenboim wyrwal mu je z rak. Wyszedl. Zszedl na dol. Ziguli juz nie bylo.
– Tfu, kurwa!
Barenboim splunal. Poszedl za rog budynku. Samochodu nigdzie nie bylo.
– Niekiedy to cholernie bystry narod… – Zasmial sie gniewnie. Zmial banknoty. Wsunal do kieszeni. –
Wrocil do Sawwy.
– Wystarczylo? – Sawwa wszedl do kuchni. Zapalil swiatlo.
– W zupelnosci.
– Masz rozbite okulary. Caly jestes brudny… co, napadli cie, czy jak? Wiesz co… zdejmij to, wloz… dac ci cos do ubrania? Czy od razu chcesz pod prysznic?
– Od razu chce cos do wypicia. – Barenboim zdjal wybrudzona marynarke i rzucil ja w kat.
Usiadl przy okraglym stole ze szklanym blatem, stalowym obramowaniem.
– Moze najpierw prysznic? Pobili cie?
– Musze sie napic, napic. – Barenboim podparl podbrodek piescia, zamknal oczy. – I zapalic cos mocnego.
– Wodka? Wino? Piwo… tez mam.
– Whisky? Masz czy nie?
– Obrazacie mnie, kierowniku. – Sawwa zamaszyscie wyszedl. Wrocil z butelka Tullamore Dew. I z paczka papierosow Bogatyri: – Nie mam nic mocniejszego.
Barenboim szybko zapalil. Zdjal okulary. Potarl brwi palcami.
– Z lodem? – Sawwa wyjal szklanke.
– Straight.
Sawwa nalal mu whisky.
– Co jest grane?
Barenboim, milczac, wypil duszkiem.
– Po-blogoo-slaw-Jeezu-droo-gi! – zaspiewal Sawwa na cerkiewna modle. Nalal jeszcze.
Barenboim upil. Pokrecil szklanka.
– Napadli mnie.
– Tak. – Sawwa usiadl naprzeciw.
– Ale nie wiem, kim sa i czego chca.
– Ich bin ne rozumiec. – Sawwa poklepal sie dlonmi po pucolowatych policzkach.
– Ja tez. Nie rozumiec. Na razie.
– A… kiedy to sie stalo?
– Wczoraj wieczorem. Wrocilem do domu. I pod drzwiami jakis fiut przystawil mi spluwe. No. A potem…
Do kuchni weszla zaspana
–
– Bina, Boria ma problem.
– Cos sie stalo? – Przygladzila rozczochrane wlosy. Schylila sie. Objela Barenboima. – Oj, jestes strasznie brudny. Co jest?
– Takie… meskie sprawy. – Pocalowal ja w policzek.
– Powazne?
– Tak. Nie bardzo.
– Zjesz cos? Zostala salatka.
– Nie, nie. Nic mi nie trzeba.
– No to ide spac. – Ziewnela.
–
–
Barenboim wzial papierosa. Odpalil od niedopalka. Podjal przerwany watek:
– A potem wszedl ze mna do mieszkania. Zalozyl mi kajdanki. Weszla jakas baba. Wbili w sciane takie dwa haki. Na nich zaczepili sznur. I ukrzyzowali mnie, kurwa, na scianie, jak Chrystusa. No. A potem… to bylo… bardzo dziwne… otworzyli takie cos… w rodzaju kufra… a tam lezal jakis taki dziwny mlotek… jakiegos dziwnego archaicznego ksztaltu… z trzonkiem ze zwyklego kija… takiego chropowatego. Ale sam mlotek nie byl stalowy, drewniany, tylko z lodu. Lod. Nie wiem – sztuczny, naturalny, ale lod. No i wyobraz sobie, ta baba zaczela mnie mlocic w piers tym mlotkiem. I powtarzala: powiedz mi sercem, powiedz mi sercem. Ale co najdziwniejsze! Zalepili mi usta taka tasma klejaca. Ja wyje, a baba mnie tlucze. Tlucze, kurwa, z calej sily. Tak, ze lod normalnie rozlatywal sie po pokoju. Wali i powtarza te pierdoly. Kurewski bol, jakby przeszywal na wylot. Nigdy nie odczuwalem takiego bolu. Nawet, jak mi lekotka poleciala. No. A oni mnie wala i wala. I normalnie film mi sie urwal.
Lyknal ze szklanki.
Sawwa sluchal.
– Sawka, to w ogole jak jakies majaki. Albo sen. No ale sam zobacz… – rozpial koszule. Pokazal spory siniak na piersi: – To nie sen.
Sawwa wyciagnal pulchna reke. Dotknal:
– Boli?
– Tak… kiedy uciskasz. Glowa boli. I szyja.
– Napij sie, Boria, rozluznij.
– A ty?
– Ja… musze jutro wczesnie wyjechac, wlasciwie juz dzis.
Barenboim dopil whisky. Sawwa nalal mu znowu.
– Ale najciekawsze zaczelo sie potem. Ocknalem sie: siedze w jacuzzi. Ze mna dwie baby. Woda bulgocze. A te baby zaczynaja mnie powolutku piescic i plesc mi cos o jakims bractwie, ze niby jestesmy bracia i siostry, o szczerosci, naturalnosci i tak dalej. Okazalo sie, ze je tez jebali takimi samymi mlotkami w piers, pokazywaly mi blizny. Prawdziwe. I jebali tak, dopoki nie przemowily sercem. I ze my wszyscy, nasze pierdolone bractwo, mamy swoje imiona. One – War, Mar, nie pamietam. A ja sie nazywam Moho. Rozumiesz?
– Jak?