– Balwanie, powiedzialem – w pizdu.

– Przepraszam, towarzyszu generale, nie zrozumialem. – Gorbacz zamrugal.

Ha machnal na niego reka, ruszyl do samochodu.

– Wszystkich was trzeba by pod sciane, patalachy!

W ciagu dwoch tygodni objechalismy osiem obozow, ostukalismy dziewiecdziesieciu dwoch wiezniow. I znalezlismy tylko jednego zywego. Byl to czterdziestoletni zlodziej recydywista z Nalczyku – Sawielij Mamonow o ksywie „Wielki Piec”. Ksywe dostal za tatuaz na posladkach: dwa diably z lopatami wegla w rekach. Kiedy szedl, diably jakby rzucaly mu wegiel do odbytu. Ale nie byl to jedyny tatuaz na jego otylym, owlosionym ciele z krotkimi nogami: piers i ramiona pokrywaly rusalki, serca przebite nozami, pajaki i calujace sie golabki. A posrodku piersi byl wytatuowany Stalin. Od uderzen lodowego mlota oblicze wodza zaczelo zalewac sie krwia. Przycisnelam ucho do zakrwawionego Stalina i uslyszalam:

– Szro… Szro… Szro…

Moje serce poczulo przebudzenie innego serca.

Tego doznania nie da sie z niczym porownac.

Lzy uniesienia trysnely mi z oczu i okrwawionymi wargami przylgnelam do nieladnej, szorstkiej, pocietej bliznami twarzy odnalezionego brata.

– Witaj, Szro.

Rozcielismy mu peta, zdjelismy opaske z ust. Jego cialo bezwladnie osunelo sie na podloge, oczy uciekaly mu w glab, a z ust dochodzil slaby, lecz zjadliwy szept:

– Zajebane popaprance…

I stracil przytomnosc. Ha i Adr calowali go po rekach. Ja plakalam, dotykajac jego przysadzistego ciala, dziesiatki lat noszacego w sobie zapieczetowana czare Pierwotnej Swiatlosci. Od tej chwili jego cialu sadzone bylo zycie.

Po miesiacu siedzielismy ze Szro w restauracji na gorze hotelu „Moskwa”. Byl cieply i suchy sierpniowy dzien. Slaby wiaterek kolysal pasiasta markiza. Jedlismy winogrona i brzoskwinie. W dole rozposcieralo sie najwazniejsze rosyjskie miasto. Lecz nie patrzylismy na nie. Szro trzymal moje dlonie w swoich wytatuowanych szorstkich rekach. Nasze niebieskie oczy nie rozstawaly sie ani na sekunde. Nawet kiedy wkladalam mu do ust winna jagode, Szro wciaz na mnie patrzyl. Prawie nie rozmawialismy ziemskim jezykiem. Za to nasze serca zamierary z zachwytu. Bylismy gotowi oplesc sie rekoma i upasc gdziekolwiek – tu, nad Moskwa, w metrze, na chodniku, w bramie albo na smietnisku. Nasze uczucia byly jednak tak wzniosle, ze instynkt samozachowawczy byl ich czescia.

Strzeglismy siebie.

I naszych serc.

Dlatego pozwalalismy im rozmawiac tylko w ustronnych miejscach. Gdzie nie bylo zywych trupow.

– A my mozem umrzec? – nagle zapytal Szro po wielogodzinnym milczeniu.

– To juz nie jest wazne – odpowiedzialam.

– Czemu?

– Bo sie spotkalismy.

Zmruzyl oczy. Zamyslil sie. Rozchylil usta w usmiechu. Stalowe zeby zaiskrzyly sie w sloncu.

– Jasne, siostrunia! – zachrypial radosnie. – Do chuja pana, wszystko zem, kurwa, zrozumial!

Wszyscy wszystko rozumielismy: i ja – mloda dziewczyna, i kanciasty Szro, i madry Ha, i bezlitosny Adr, i stara Jus.

Dokonywalismy wielkiego dziela.

Czas ustepowal przed wiecznoscia. A my przenikalismy przez czas jak promienie poprzez warstwe lodu. I siegalismy dna…

We wrzesniu i pazdzierniku odwiedzilismy osiemnascie obozow w Mordowii, Kazachstanie i na Syberii Zachodniej. Prawie dwiescie lodowych mlotow rozbilismy o chude klatki piersiowe wiezniow, ale tylko dwa serca przemowily, wymieniajac swoje imiona:

– Mir.

– Sofre.

Bylo nas juz siedmioro.

Kontynuowalismy poszukiwania wsrod nizszych warstw. Czas dyktowal nowe wytyczne bratu Ha: aparat represyjny zbyt szybko i nieprzewidywalnie likwidowal radziecka elite. Wysoko postawionym osobom trudno bylo wyjsc calo ze stalinowskiej jatki. Nikt nie byl bezpieczny, nikt nie mogl uchronic sie przed represjami. Nawet ci, ktorzy pili po nocach ze Stalinem i spiewali z nim gruzinskie piesni.

Dlatego nawet nie podejmowalismy prob odnalezienia naszych wsrod partyjnych i wojskowych bonzow. Straty lat trzydziestych i czterdziestych na zawsze otrzezwily Ha.

Ale obozy tez nie rozwiazywaly problemu poszukiwan. Trzej znalezieni tam bracia byli mizerna nagroda za ogromne ryzyko i drobiazgowe przygotowania.

Ha i Adr opracowali nowy plan poszukiwan: trzeba bylo jechac na polnoc Rosji, do Karelii, nad Morze Biale, na ziemie bogate w niebieskookich blondynow.

Przy poparciu swojego pryncypala, wszechmocnego Lawrientija Berii, Ha stworzyl w MGB oddzial specjalny „Karelia”, rzekomo do poszukiwan dezerterow i niemieckich poplecznikow, ukrywajacych sie w lasach Karelii. Byl to niewielki, ale ruchomy pododdzial, zlozony z bylych oficerow operacyjnych SMIERSZa *, powolanych na okres wojny do walki z niemieckimi szpiegami i dywersantami. Jednak, wzorujac sie na tradycyjnej praktyce NKWD, SMIERSZowcy przede wszystkim zajmowali sie fabrykowaniem falszywych spraw, aresztujac niewinnych czerwonoarmistow i wymuszajac na nich konieczne zeznania, po czym doprowadzali do pomyslnego finalu – nowo upieczonych „niemieckich szpiegow” rozstrzeliwano.

Szescdziesieciu dwoch oprawcow ze SMIERSZa, wybranych przez Ha do oddzialu specjalnego „Karelia”, podlegajacego osobiscie Berii, gotowych bylo wypelnic kazdy rozkaz. Owi zaiste bezwzgledni ludzie postrzegali gatunek ludzki jako smieci i prawdziwa satysfakcje sprawial im widok przestrzelonej potylicy. Oddzialem dowodzil Adr.

W kwietniu 1951 roku oddzial przystapil do wypelnienia tajnej operacji „Niewod”: przybywszy do Karelii, do miasteczka Louchi, oficerowie operacyjni rozpoczeli aresztowania niebieskookich blondynow i blondynek. Dostarczali ich do Leningradu, gdzie w piwnicach „Wielkiego Domu” opukiwalismy ich razem z Ha, Szro i Sofre.

To byla ciezka praca. Czasem musielismy opukac do czterdziestu ludzi dziennie. Pod wieczor slanialismy sie na nogach ze zmeczenia. Laboratorium, w ktorym trzech zekow-inzynierow wczesniej przygotowywalo mloty, nie moglo sprostac zadaniu. Posadzono wiec jeszcze pieciu, zwiekszajac plan trzykrotnie; pracowali szesnascie godzin na dobe, robiac po trzydziesci mlotow dziennie. Dostarczano je samolotem do Leningradu, abysmy w mrocznej piwnicy MGB rozbijali je o bialoskore karelskie piersi.

Rece i twarze mielismy pociete odpryskami lodu, miesnie rak staly sie zelazne, dokuczaly nam bole i skurcze, czasami spod paznokci saczyla sie krew, nogi puchly od wielogodzinnego stania. Pomagala nam zona Ha. Ocierala twarze, zbryzgane karelska krwia, podawala ciepla wode, masowala rece i nogi.

Pracowalismy jak opetani: lodowe mloty swistaly, kosci pekaly, ludzie jeczeli i wyli. Na dole, pietro nizej, nieprzerwanie rozbrzmiewaly strzaly – tam dobijano pustych. Jak zawsze bylo ich dziewiecdziesiat dziewiec procent. I tylko jeden procent stanowili zywi. Ale ilez radosci sprawialy nam te jednostki sposrod setek!

Za kazdym razem, przytulajac sie do okrwawionej, drzacej piersi i slyszac trzepot budzacego sie serca, zapominalam o wszystkim, plakalam i krzyczalam z radosci, powtarzajac imie serca nowo narodzonego:

– Zu!

– O!

– Karf!

– Yk!

– Aub!

– Jacz!

– Nom!

Вы читаете Lod
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату