– Budzic braci i siostry.
– Budzic? – zapytal zlowieszczo. – Znaczy, nie chcesz po dobroci. W porzadku. Zaraz cie obudzimy.
Podniosl sluchawke.
– Sawieljew, dawaj owoce-warzywa.
Pojawili sie konwojenci. Wyprowadzili mnie na podworze. Szeredienko szedl za nami.
Na podworzu staly samochody. Grzalo slonce.
Podprowadzili mnie do ciemnozielonej furgonetki z napisem „Swieze owoce i warzywa”. Wsiadlam z konwojentami na tyl furgonetki, Szeredienko do szoferki z kierowca. Furgonetka ruszyla. W srodku bylo ciemno, swiatlo przenikalo tylko przez szczeliny.
Jechalismy dosc krotko. Zatrzymalismy sie. Drzwi otwarto, konwojenci wyprowadzili mnie. I od razu poprowadzili schodami do piwnicy. Szeredienko szedl za nami.
Podeszlismy do metalowych drzwi z wizjerem, konwojent zastukal. Drzwi sie otwarly. Powialo zimnem. Czekal na nas wasaty straznik w kozuchu do ziemi. Odwrocil sie i poszedl. Poprowadzili mnie za nim. Otworzyl jeszcze jedne drzwi, wepchneli mnie do niewielkiej kwadratowej, zupelnie pustej celi. Drzwi trzasnely, zgrzytnela zasuwa. I Szeredienko powiedzial przez drzwi:
– Jak zmadrzejesz, to zastukaj.
Cele oswietlala przycmiona lampa. Jedna ze scian byla metalowa. Pokrywal ja bialy nalot szronu.
Usiadlam w kacie.
W metalowej scianie cos cicho buczalo. I ledwo doslyszalnie sie przelewalo.
Zrozumialam, ze to lodowka.
Zamknelam oczy.
Chlod narastal powoli. Nie opieralam sie.
Jesli czerwone zmije chlosty pelzaly po powierzchni mego ciala, zimno przenikalo do srodka. Zabieralo moje cialo po kawalku: nogi, ramiona, plecy. Ostatnie poddaly sie rece i koniuszki palcow.
Zostalo tylko serce. Bilo powoli.
Czulam je jak ostatni bastion.
Bardzo chcialam zapasc w dlugi, bialy sen. Ale cos mi przeszkadzalo. Nie moglam zasnac. Snilam na jawie. Moj sercowy wzrok wyostrzyl sie. Widzialam korytarz piwnicy z przechadzajacym sie konwojentem. W innych lodowkach siedzialo jeszcze osmioro ludzi. Bylo im bardzo zle. Bo opierali sie zimnu. Dwoje z nich bez przerwy wylo. Troje podskakiwalo resztkami sil. Pozostali lezeli na podlodze w embrionalnych pozycjach.
Czas przestal istniec.
Byl tylko chlod. Wokol mojego serca.
Czasem drzwi sie otwieraly i wasaty konwojent o cos pytal. Otwieralam oczy, patrzylam na niego. I znow zamykalam.
Raz postawil przy mnie kubek wrzatku. I polozyl kawalek chleba. Z kubka unosila sie para. Z czasem przestala sie unosic.
Wiezniowie w celach zmieniali sie: maszyny z miesa nie wytrzymywaly zimna. Przyznawali sie do wszystkiego, czego zadali od nich sledczy. Wynoszono ich z cel jak mrozone kurczaki.
Do lodowek zaganiano nowych, ci podskakiwali i wyli.
Moje serce bilo rowno. Istnialo samo przez sie. Ale zeby sie nie zatrzymac, potrzebna mu byla praca.
Wiec pomagalam mu pracowac.
Nieprzerwanie patrzylam sercem we wszystkie strony
Ze wszystkich stron otaczalo mnie miasto.
Miasto maszyn z miesa.
W tym martwym klebowisku niczym czerwone wegielki plonely serca NASZYCH:
Ha.
Adr.
Szro.
Zu.
Mir.
Pa.
Umi.
Wszyscy, ktorzy zostali w Moskwie. Widzialam ich. Rozmawialam z nimi. O Krolestwie Swiatlosci.
Wszedl Szeredienko.
Mowil i krzyczal. Tupal obcasami po zamarznietej podlodze. Trzasl papierami. Zapluwal sie. A ja patrzylam na jego martwe serce. Pracowalo jak pompa. Przetaczalo martwa krew. Ktora poruszala martwe cialo sledczego Szeredienki.
Zamknelam oczy. A on zniknal.
Potem znow zobaczylam NASZYCH. Ich serca swiecily. I plynely wokol mnie. Bylo ich coraz wiecej. Dosiegalam wciaz nowych i nowych, calkiem dalekich. I w koncu ujrzalam serca WSZYSTKICH NASZYCH na tej mrocznej planecie. Moja kwadratowa lodowka szybowala w przestrzeni. A wokol niczym konstelacja plynely serca. Bylo ich tylko czterysta piecdziesiat dziewiec. Tak malo! Za to one swiecily dla mnie i mowily ze mna w NASZYM jezyku.
Bylam szczesliwa.
Bolesnie zapiekly mnie policzki.
Ocknelam sie. Sala szpitalna. Sufit z szescioma plafonami. Siostra przykladala mi cos do twarzy. Recznik zmoczony w goracej wodzie. Zapach spirytusu. Slad po ukluciu w zgieciu reki.
Bezszelestnie wszedl jakis pulkownik. Siostra i recznik znikly.
Skrzypnelo krzeslo. I but.
– Jak sie czujecie?
Zamknelam oczy. Przyjemniej bylo ogladac swiat sercem.
– Mozecie mowic?
– O czym? – wyartykulowalam z trudem. – O tym, ze boicie sie utonac? Juz dwa razy toneliscie, prawda?
– Skad to wiecie? – Usmiechnal sie niepewnie.
– Pierwszy raz na Uralu. Poplyneliscie z trzema chlopcami, pozostaliscie w tyle, a kolo mostu wpadliscie w wir wodny. Uratowal was jakis zolnierz. Ciagnal was za reke i powtarzal: „Trzymaj sie, dupku zoledny, trzymaj sie, dupku zoledny…” A drugi raz topiliscie sie w Morzu Czarnym. Daliscie nurka z mola. I poplyneliscie do brzegu, jak zwykle. Nigdy nie wyplywaliscie w morze, od brzegu. Ale w slad za wami skoczyl bezdomny pies, ulubieniec plazowiczow. Poczul, ze boicie sie utonac, i szczekajac, poplynal obok, staral sie pomoc. Wpadliscie w panike. Zaczeliscie mlocic wode rekami, ostro ruszyliscie do brzegu. Pies szczekal i plynal obok. Paralizowal was strach. Byliscie przekonani, ze pies chce was utopic. Zaczeliscie sie krztusic. Widzieliscie swoja rodzine – zone w lezaku i corke z pilka. Byly calkiem blisko. Przelykaliscie slona wode, puszczaliscie banki powietrza. I nagle dotkneliscie nogami dna. Staneliscie. Ciezko dyszac i kaszlac, wrzasneliscie na psa: „Won, draniu!” I chlapaliscie na niego woda. Pies wyszedl na brzeg, otrzasnal sie i pobiegl do straganu, gdzie jednoreki Aszot piekl szaszlyki. A wyscie stali po pas w wodzie i pluli.
Zdretwial. W zielonkawoszarych oczach zagoscilo przerazenie. Przelknal sline. Zaczerpnal powietrza. I wypuscil je.
– Powinniscie…
– Co?
– Cos zjesc.
I szybko wyszedl.