grunt.
Nie oznaczalo to jednak, ze calkiem zazegnali niebezpieczenstwo. Wiekszosc zjaw zniknela w otchlani, lecz rycerz Sol wciaz tkwil przy nich. Nie zniknal takze wrog Yorimoto. Teraz obie bestie rzucily sie na Japonczyka, ktorego najwyrazniej postanowily pochwycic.
Wszyscy pozostali przyjaciele Yorimoto zdolali juz jednak do niego dotrzec i bronili go teraz wszelkimi mozliwymi srodkami.
Sytuacja stala sie naprawde rozpaczliwa. Zdawali sobie sprawe, ze zadna bron nie ima sie potworow atakujacych Yorimoto. Nie bylo przy nich Marca, Dolga ani farangila, ani tez nikogo, kto znalby sie na galdrach, jak Mori, Cien czy Nauczyciel. Nie mieli nic.
Alez owszem, byla przeciez z nimi Sol.
– Diabla tam! – oswiadczyla z werwa. – Akurat w tej chwili ani troche nie mam ochoty byc czlowiekiem. Na jakis czas z tego zrezygnuje. Odsun sie, Jori!
Jedna reka podniesiona do gory uczynila w powietrzu gest, jakby cos sciskala, mruczac przy tym dlugie, niezbyt piekne zaklecie.
Oba potwory zaniosly sie przenikliwym krzykiem i w bolach zgiely sie wpol. Dalo to grupie czas na ucieczke miedzy skaly, ktore dopiero przed chwila wydawaly im sie przepieknym lasem.
– Chodzcie! – wolal Kiro. – Predko, wracamy do J1! Oko Nocy, ty sprobuj znalezc kierunek, ja pojde ostatni.
Yorimoto zostal do tego stopnia poturbowany przez niewolnikow Czarnych Gor, ze Chor i Indra musieli go podpierac. Zdolal sie jednak utrzymac na nogach, a to bylo najwazniejsze. Ucieczka uczestnikow ekspedycji przez rzekomy las odbywala sie bardzo chaotycznie, w panicznym strachu, ale przynajmniej biegli bardzo predko. Slyszeli, ze zjawy otrzymaly posilki. Cala grupke z J1 scigaly krzyki i wydawane ostrym glosem rozkazy.
Gnali po ciemku, potykali sie o ostre kamienie, lecz Oko Nocy byl naprawde dobrym tropicielem. Nie mogli pojac, w jaki sposob potrafi sobie z tym radzic, lecz sprawial wrazenie osoby najzupelniej pewnej swych poczynan. Na ile nalezalo ufac, ze wybral wlasciwy kierunek, to zupelnie inna sprawa.
Sassa byla bardzo zmeczona, okropnie tez podrapala kolana, na pol zawisla na ramieniu Joriego, jak zawsze zaplakana i niepocieszona, ze kot mimo wszystko nie okazal sie Hubertem Ambrozja.
Indra nie miala czasu na zadne tlumaczenia. Walczyla z ochota, by dac klapsa dziewczynce i w ten sposob polozyc kres jej narzekaniom, lecz wiedziala, ze nie bylaby to raczej najlepsza metoda.
Ochryple glosy, dobiegajace z niewidzialnej gory, ponad wszelka watpliwosc zdradzaly czyjas wscieklosc. Huczaly w powietrzu, ziemia drzala, a wiatr smagal uciekajacych po twarzach. Sol trzymala sie na koncu, w poblizu Kira, ktory stanowil tylna straz. Zastanawiala sie, skad wzial sie tu wicher, nie wyczuwalo sie go w tamtej spokojnej dolinie, do ktorej zeszli. Ciemnosc na szczescie nie byla dokuczliwie gesta, mogli dostrzec wysokie ostre kamienie, widzieli tez ziemie pod stopami. Swiatlo pochodzilo z matowozoltego malenkiego ksiezyca na sklepieniu niebieskim.
Byle bysmy tylko nie biegali w kolko, pomyslala. Oby tylko Oko Nocy naprawde wiedzial, co robi.
A potem nastapilo cos zupelnie nieoczekiwanego. Rozleglo sie smiertelne zawodzenie z Gor Czarnych.
Ale teraz rozbrzmiewalo calkiem niedaleko! Na wszystkie dobre moce, jakze bylo blisko! Dzwieczalo im wprost w uszach, tak sie przynajmniej wydawalo.
I… to wlasnie bylo niezwykle: brzmialo niemal jak smiech, drgal w nim zupelnie inny ton niz ten dochodzacy do Krolestwa Swiatla czy tez do odleglych rejonow Ciemnosci.
– Zatrzymajcie sie! – zawolala Indra bez tchu. – Stancie i posluchajcie!
I teraz wszyscy juz to uslyszeli. Poprzez krzyki przesladowcow i ochryple glosy dobiegajace z gory docieralo do nich to, co nazywali smiertelnym zawodzeniem, po ktorym nastepowalo dlugie przeciagle echo. Dziwne jednak, ze zdawalo sie nie byc skierowane do ich grupy, rozlegalo sie zawsze po wiazance wscieklych przeklenstw wykrzykiwanych przez niewidocznych wladcow. Najpierw oni z sykiem wyrazali swoj gniew z powodu wymykajacej sie z rak zdobyczy, a zaraz potem nastepowaly jeki skargi, w ktorych jednak skargi nie dawalo sie teraz wychwycic. Slychac natomiast bylo drwine. Czyzby z wladcow Ciemnosci?
– Na Wielkiego Ducha, one sa po naszej stronie! – zdumial sie Oko Nocy. – Chyba nigdy nie przypuszczalismy, ze tak moze byc.
– To wiezniowie – pozwolil sobie na przypuszczenie Kiro. – Gere i Freke mowili wszak, ze wiedza wszystko o tych krzykach.
– Powinnismy byli dokladniej wypytac wilki – pokiwala glowa Indra.
Znow ruszyli biegiem. Zaraz jednak Oko Nocy sie zatrzymal.
– Wedlug moich wyliczen J1 powinien byc tutaj. Nie widze go jednak.
– Owszem, jest! – z zapalem zawolala Sassa. – Stoi tam. Widac go na tle nieba.
I rzeczywiscie, chyba nigdy zaden widok nie byl milszy ich sercom. Byle tylko po drodze nie natrafili na zadne jamy.
J1 nie stal wcale na krawedzi skaly, bo przeciez dolina tak naprawde w ogole nie istniala. Pojazd stal na zboczu, z ktorego zjazd w dol byl jak najbardziej mozliwy.
Znow uslyszeli straszne istoty za plecami.
– Wsiadajcie, predko! – zakomenderowal Kiro. – Trzeba zamknac wszelkie mozliwe wejscia.
Nie musial powtarzac tego rozkazu. Wszyscy jak gdyby instynktownie wyczuwali, gdzie ich miejsce. Nikt nikomu nie wpadal pod nogi i w jednej chwili znalezli sie wewnatrz Juggernauta, ktory hermetycznie zamknieto.
Zaraz potem przez okna ujrzeli wylaniajaca sie z lasu horde, ktora z wscieklym rykiem rzucila sie na pojazd, ciskajac w niego kamieniami i przylepiajac twarze do szyby. Sassa, ktora nie miala do czynienia z Hannagarem i jego kompanami, odskoczyla w tyl, krzyczac ze strachu.
Rzeczywiscie, nieznane istoty budzily groze. Mialy glebokie oczodoly, brody wyciagniete w szpic, przesadnie zaznaczone wysokie kosci policzkowe, kly drapieznika i prawie ani sladu nosa. Dlugie, przypominajace szpony owlosione rece obmacywaly Juggernauta w poszukiwaniu jakiegos otworu. Chor jednym nacisnieciem wylacznika sprawil, ze nie dalo sie juz wygladac z pojazdu. Okna zrobily sie czarne.
– Straszliwie halasuja – westchnela Sol.
– Nie moga przedostac sie do srodka ani w zaden sposob uszkodzic Juggernauta – uspokajal Kiro. – Chodzcie, pojdziemy wszyscy do Chora i Joriego, a przy okazji obejrzymy rany Yorimoto.
Wkrotce potem siedzieli bezpieczni w pomieszczeniu dowodcy, niektorzy na krzeslach, inni na podlodze. Byli razem i nic im nie grozilo. Przynajmniej na razie. Chwilowo nikt nie osmielil sie wspomniec J2, dosc mieli wlasnych klopotow. Indra i Jori zajeli sie rannym samurajem.
– Co sie wlasciwie stalo? – spytal Jori.
– Ja zobaczylam Huberta Ambrozje – poskarzyla sie Sassa. – Miala na sobie swoja niebieska kokarde, wiem wiec, ze to na pewno byla ona.
– Zludzenie – oswiadczyla Indra.
– Tak, to czary, zjawy – przyznala jej racje Sol.
– Sadze, ze mozna to wytlumaczyc w nastepujacy sposob – zaczal Oko Nocy, podczas gdy pozostali przysluchiwali mu sie z uwaga. – Zrobili dla nas doline marzen, a my wszyscy jak jeden maz uleglismy pokusie.
– Skad mogli wiedziec, co sie dzieje w naszych myslach? – zaprotestowal Chor.
– Przenikneli w nie – wyjasnila Indra. – To my, poddajac sie ich woli, tworzylismy te zyczenia. Sassa zatesknila za domem, za swoim kotem. Jori ma wiele serca dla zwierzat, jak my wszyscy zreszta, on jednak jest w tym zupelnie wyjatkowy. Oko Nocy zapragnal naradzic sie z duchami swoich przodkow, nieprawdaz?
– Owszem, tak wlasnie bylo – odparl Indianin.
– Chor… No wlasnie, co z tym twoim wynalazkiem, Chorze?
Madrag siedzial zaklopotany.
– Oszukali mnie tak, ze uwierzylem, iz dzieki mojemu wynalazkowi znalezlismy sie z powrotem w Krolestwie Swiatla.
Wiekszosc w grupie odniosla takie wlasnie wrazenie i kiwajac glowami, potwierdzila jego slowa.
– Zapewne chodzilo wlasnie o to, bysmy uwierzyli – westchnal Kiro. – A potem zobaczyles Mise, prawda?
– Najpierw spotkalem Tama, to on mial mnie zaprowadzic do Misy i jej dziecka.