– O twoje argumenty. Dostrzeglem w nich ironie.
– Jak to?
– Wierzysz w malzenstwo, rodzine, monogamie i tym podobne bzdury, tak?
– I co z tego?
– Wierzysz w splodzenie i wychowanie dzieci, w przydomowe plotki, w slup z tablica do kosza na podjezdzie, w futbol od malego, w lekcje tanca, w caly ten podmiejski sztafaz.
– Powtorze: i co z tego?
Win rozlozyl rece.
– To, ze malzenstwa i tym podobne zwiazki zawsze biora w leb. Nieuchronnie prowadza do rozwodow, utraty zludzen, smierci marzen, a w najlepszym razie do rozgoryczenia i wzajemnych pretensji. Jako przyklad moglbym, podobnie jak ty, wskazac wlasna rodzine.
– To nie to samo, Win.
– Och, wiem. Rzecz jednak w tym, ze wszyscy przepuszczamy fakty przez wlasne doswiadczenia. Miales cudowne zycie rodzinne, dlatego w nie wierzysz. Ja przeciwnie. Tylko slepa wiara moze zmienic nasze poglady.
Myron skrzywil sie.
– I to ma mi pomoc?
– Skadze. Ale ja uwielbiam filozofowac.
Win wlaczyl pilotem telewizor. Na wieczornym kanale Nick at Nite lecial show Mary Tyler Moore. Dolali sobie do kieliszkow i rozsiedli sie wygodnie.
Po kolejnym lyku koniaku Winowi pokrasnialy policzki.
– Zaczekajmy na Lou Granta, moze on nam podsunie odpowiedz – rzekl, patrzac w telewizor.
Nie podsunal. Myron wyobrazil sobie reakcje Esperanzy, gdyby potraktowal ja tak jak Lou Grant Mary. Gdyby trafil na jej dobry nastroj, zaczelaby mu zapewne wyrywac piora z glowy, az zmienilby sie w Yula Brynnera.
Pora spac. W drodze do swojego pokoju zajrzal do Brendy. Siedziala w pozycji lotosu na antycznym lozu krolowej takiej czy siakiej. Przed nia lezal otwarty duzy podrecznik. Byla maksymalnie skupiona. Przez chwile tylko na nia patrzyl. Z jej twarzy bila blogosc, jaka widzial u niej na boisku koszykowki. Ubrana we flanelowa pizame, skore miala wciaz wilgotna po prysznicu, a na glowie recznik.
Wyczula jego obecnosc i otworzyla oczy. Usmiechnela sie do niego.
– Potrzebujesz czegos? – spytal ze scisnietym zoladkiem.
– Nic mi nie potrzeba. Rozwiazales swoj problem?
– Nie.
– Podsluchalam was przypadkiem.
– Nie szkodzi.
– Podtrzymuje, co powiedzialam. Chce, zebys byl moim agentem.
– Ciesze sie.
– Przygotujesz dokumenty?
Skinal glowa.
– Dobranoc, Myron.
– Dobranoc, Brenda.
Opuscila wzrok i przewrocila kartke. Patrzyl na nia jeszcze przez chwile, a potem poszedl spac.
12
Do posiadlosci Bradfordow pojechali jaguarem, bo „Bradfordowie nie uznaja taurusow”, wyjasnil Win. Sam tez ich nie uznawal.
Wysadzili Brende przed sala treningowa, droga 80 pojechali do ukonczonej wreszcie Passaic Avenue, ktora zaczeto poszerzac, kiedy Myron chodzil do szkoly sredniej, i dotarli do Eisenhower Parkway, pieknej, czteropasmowej autostrady, ciagnacej sie z piec mil. Ach, New Jersey.
W bramie Farmy Bradfordow, jak glosil napis, powital ich straznik z ogromnymi uszami. Wiekszosc farm slynie z ogrodzen pod pradem i straznikow. Zeby nikt nie rozszabrowal lanow kukurydzy i marchwi. Win wychylil sie z okna, poslal uszatemu wyniosly usmiech i natychmiast zostal przepuszczony. Kiedy przejezdzali przez brame, Myrona dziwnie zaklulo w sercu. Ilez razy jako dzieciak, mijajac ja, probowal przebic wzrokiem geste krzaki, aby ujrzec przyslowiowa „zielensza trawe” bogaczy, i marzyl o bujnym, pelnym przygod zyciu na tych wypielegnowanych wlosciach!
Oczywiscie od tamtej pory to i owo widzial. W porownaniu z rodzinna posiadloscia Wina, dworem Lockwoodow, rezydencja Bradfordow wygladala jak szopa na kolei. Obejrzal sobie z bliska, jak zyja superbogaci. A zyli przyjemnie, co nie znaczy szczesliwie. Jejku! To ci gleboka refleksja! Nastepnym razem – zostancie z nami, mili panstwo – mogl mu sie nasunac wniosek, ze pieniadze nie daja szczescia.
Iluzje sielskosci podtrzymywaly krowy i owce, pasace sie tam – Myron mial pewne podejrzenia, ale nie potrafil rozstrzygnac – z powodow nostalgicznych lub ulg podatkowych. Podjechali pod bialy dom, ktory przeszedl wiecej renowacji niz starzejaca sie gwiazda filmowa.
Drzwi otworzyl im wiekowy czarny kamerdyner we fraku. Lekko sie im uklonil i poprosil, by poszli za nim. W korytarzu stalo dwoch zbirow ubranych jak tajniacy. Myron zerknal na Wina. Win skinal glowa. To nie tajniacy, tylko zbiry. Wiekszy z nich usmiechnal sie do nich jak na widok dwoch frankfurterow wracajacych z przyjecia do kuchni. Jeden duzy. Drugi chudy. Myronowi od razu przyszli na mysl napastnicy, ktorych opisala Mabel Edwards. Niewiele to dawalo – nie mogl sprawdzic, czy nizszy ma tatuaz – niemniej warto bylo ich zapamietac. Kamerdyner, lokaj, a moze sluzacy wprowadzil ich do okraglej biblioteki. Wspinajace sie dwa pietra w gore sciany ksiazek wienczyla szklana kopula, przez ktora wpadalo dosc dziennego swiatla. Pomieszczenie moglo byc przerobionym silosem albo tylko go przypominalo. Trudno orzec. Stojace seriami, oprawne w skore tomy wygladaly dziewiczo. W wystroju dominowal wisniowy mahon. Nad oprawionymi w ramy obrazami starych zaglowcow wisialy specjalne lampy. Posrodku biblioteki stal wielki globus, bardzo podobny do tego z gabinetu Wina. Myron skonstatowal, ze bogacze lubia globusy. Moze mialo to jakis zwiazek z tym, ze byly zarowno drogie, jak do niczego nieprzydatne.
Skorzane fotele i kanapy zdobily zlote guzy. Lampy byly od Tiffany’ego. Na stoliku, przy biuscie Szekspira, dyzurowala otwarta ksiazka. Ale w fotelu nie siedzial Rex Harrison w tuzurku, a powinien.
W tym momencie, jak na znak rezysera, otworzyly sie drzwi w przeciwleglej scianie, a konkretniej – w polce. Myron na wpol spodziewal sie, ze do biblioteki zaraz wpadna Bruce Wayne z Dickiem Graysonem, wolajac Alfreda, moze odchyla glowe Szekspira i przekreca ukryta galke. Zamiast nich weszli Arthur Bradford z bratem Chance’em. Bardzo chudy, blisko dwumetrowy Arthur garbil sie lekko jak wysocy mezczyzni po piecdziesiatce, mial lysine i krotko przystrzyzone wlosy. Mierzacy niespelna metr osiemdziesiat Chance byl szatynem z falujacymi wlosami i chlopieca uroda, ktora nie pozwala okreslic jego wieku, ale Myron wiedzial z prasy, ze ma czterdziesci dziewiec lat, trzy mniej od starszego brata.
Grajac role idealnego polityka, Arthur ruszyl do nich jak po sznurku, z falszywym usmiechem w pogotowiu i z reka wyciagnieta albo do uscisku, albo do posmarowania.
– Windsor! – zawolal, chwytajac dlon Wina z takim zapalem, jakby jej szukal cale zycie. – Cudownie, ze cie widze.
Chance podszedl do Myrona z mina kochasia, ktoremu na podwojnej randce w ciemno trafila sie, jak zwykle, brzydula. Win blysnal wymijajacym usmiechem.
– Znacie Myrona Bolitara? – spytal.
Bracia z wycwiczona wprawa wytrawnych tancerzy kadryla wymienili partnerow do usciskow dloni. Sciskajac dlon Arthura, Myron mial wrazenie, ze sciska stara skrzypiaca rekawice do bejsbolu. Z bliska przekonal sie, ze Bradford jest z grubsza ciosany – ma grube kosci, toporne rysy i czerwona twarz. Pod garniturem i manikiurem wciaz kryl sie wiejski parobek.
– Nie znamy sie – rzekl Arthur z szerokim usmiechem – ale kazdy w Livingston, co ja mowie, w New Jersey, zna Myrona Bolitara.