Zadal sobie pytanie, czy Horace by to pochwalil. Dziwna mysl. Ale coz poradzic. Czy jego dawny mentor by to zaakceptowal? Ciekawe… Co by bylo, gdyby zaczal sie spotykac z Murzynka? Dlaczego go pociagala? Z powodu tabu? Dlatego ze cos go od niej odpychalo? Jak wygladalaby ich przyszlosc? Wyobrazil ich sobie, lekarke pediatre i agenta sportowego, mieszana pare z podobnymi marzeniami, w podmiejskim domu… Jakie to glupie, ze zakochany w przebywajacej w Los Angeles kobiecie mezczyzna wymysla podobne bzdury na temat osoby poznanej zaledwie dwa dni temu.
Glupie? Pewnie.
Jego samochod minela zawzieta jasnowlosa biegaczka w obcislych karmazynowych majtkach i w wysluzonym sportowym bialym topie. Przebiegajac, zajrzala do srodka i usmiechnela sie. Myron odpowiedzial jej usmiechem. Nagi brzuch! Nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo.
Po drugiej stronie ulicy Francine podjechala pod komende policji. Trzymajac noge na hamulcu, Myron wlaczyl bieg. Buick skylark minal komende, nie zwalniajac. Myron probowal sprawdzic u swojego informatora w wydziale komunikacji, do kogo nalezy ten woz, ale byla niedziela, wiec coz, wydzial nie pracowal.
Skreciwszy w Livingston Avenue, Myron podazyl za buickiem na poludnie. Trzymal sie cztery samochody z tylu i wyciagal szyje. Nikt sie nie scigal. W niedziele nikomu sie nie spieszylo. I bardzo dobrze. Buick zatrzymal sie na swiatlach przy Northfield Avenue. Po prawej bylo male centrum handlowe z cegly. Kiedy Myron dorastal, w tym samym budynku miescila sie szkola podstawowa Roosevelta. Ale przed okolo dwudziestu laty ktos uznal, ze w New Jersey nie potrzeba az tylu szkol, za to wiecej centrow handlowych. Jasnowidz.
Skylark skrecil w prawo. Trzymajacy sie z tylu Myron poszedl w jego slady. Znow jechali w strone drogi 10, ale po niespelna pol mili skylark skrecil w lewo, w Crescent Road. Myron zmarszczyl brwi. Ta podmiejska uliczka sluzyla glownie jako skrot do Hobart Gap Road. Hm! To znaczylo, ze kierowca skylarka jest najprawdopodobniej stad i dobrze zna miasto.
Po szybkim skrecie w prawo nastapil skret w lewo. Myron wiedzial juz, dokad jedzie skylark. Oprocz dwupoziomowych domow i ledwie plynacego potoku w okolicy byla tylko jedna rzecz – boisko szkolnej ligi bejsbolowej.
Boisko Meadowbrook. A wlasciwie dwa. Sloneczna niedziela oznaczala, ze ulica i parking beda zapchane pojazdami. Znane mu z dziecinstwa rodzinne samochody z drewnianymi panelami zastapily furgonetki i mikrobusy, lecz poza tym niewiele sie zmienilo. Parking wciaz byl zwirowy. W budkach z bialego cementu z zielonymi pasami mamy-ochotniczki serwowaly jedzenie i napoje. A z rozchwianych, wciaz metalowych trybun dochodzil odrobine za glosny doping rodzicow.
Buick skylark zaparkowal w niedozwolonym miejscu pod tablica do zatrzymywania pilek. Myron zwolnil i zaczekal. Specjalnie sie nie zdziwil, gdy z buicka wysiadl z wielkim fasonem detektyw Wickner, ktory kiedys prowadzil sprawe „wypadku” Elizabeth Bradford. Emerytowany policjant zdjal okulary przeciwsloneczne, wrzucil je do wozu i wlozyl zielona bejsbolowke z duzym S. Twarz wyraznie mu sie odprezyla, jakby slonce swiecace nad boiskiem bylo najdelikatniejsza masazystka. Pomachal jakims znajomym, stojacym pod tablica do zatrzymywania pilek – tablica imienia Eliego Wicknera, jak glosil napis – a gdy pozdrowili go machnieciem reki, ruszyl w ich strone.
Myron odczekal chwile. Detektyw Eli Wickner pozostal wierny temu samemu miejscu – Tronowi Wicknera – co za czasow, gdy on sam gral na tym boisku jako chlopiec. Tam sie z nim witano, podchodzono, klepano po plecach, sciskano mu dlon. Niewiele brakowalo, a calowano by w pierscien. Wickner promienial. Byl u siebie. W raju. Miejscu, gdzie wciaz czul sie bogiem. Czas bylo to zmienic.
Myron znalazl wolne miejsce przecznice dalej. Wysiadl z samochodu i ruszyl w strone boiska. Pod nogami zachrupal mu zwir. Cofnal sie do czasow, gdy po tej samej nawierzchni szedl w miekkich dzieciecych korkach. Do jedenastego roku zycia byl dobrym graczem szkolnej ligi – co tam dobrym, wspanialym. Gral tu, na boisku drugim. Mial najwiecej asow w lidze i byl bliski pobicia miejscowego rekordu wszech czasow. Wystarczylo, zeby w czterech meczach zdobyl dwa asy wiecej. Rzucal dwunastoletni Joey Davito. Rzucal z calej sily, nie panujac nad pilka. Pierwsza trafil go prosto w czolo, tuz pod kaskiem. Myron upadl. Pamietal, ze ladujac na plecach, mrugal oczami. Pamietal, jak patrzyl w slonce. Pamietal twarz pochylonego nad nim trenera, pana Farleya. A potem zobaczyl ojca. Tata mruganiem powstrzymal lzy i wzial go w mocne ramiona, delikatnie podkladajac pod glowe duza dlon. Pojechali do szpitala, ale wypadek nie pozostawil trwalych skutkow. Przynajmniej fizycznych. Jednakze od tej pory Myron zaczal sie uchylac przed pilkami w bazie-mecie. Zmienil sie jego stosunek do bejsbolu. Zrazil sie do gry, ktora przestala byc niewinna zabawa. Rok pozniej w ogole przestal grac. Wicknera otaczala gromada mezczyzn w bejsbolowkach, nasadzonych prosto, wysokich, bez pogniecionych daszkow, Jak u chlopcow. Ich pekate, jakby polkneli kule do kregli, bandziochy – piwne miesnie wyrzezbione budweiserem – opinaly biale koszulki. Opierajac sie lokciami o plot, w pozach z niedzielnej przejazdzki samochodem, komentowali gre chlopaczkow, nie szczedzac im krytyki, analizujac zagrania i przepowiadajac przyszlosc, tak jakby kogokolwiek obchodzilo choc troche ich zdanie.
Szkolna liga bejsbolowa jest zrodlem wielu uraz. W ostatnich latach slusznie napisano sporo cierpkich slow o nachalnych przesadnie ambitnych rodzicach malych graczy, ale ich czulostkowa, gloszaca powszechna rownosc, politycznie poprawna, pseudonewage’owa odmiana jest niewiele lepsza. Chlopak leciutko odbija pilke po ziemi. Przygnebiony, wzdycha, idzie do pierwszej bazy, eliminuja go z gry, gdy do drugiej brak mu mili, skwaszony w milczeniu wraca do boksu, a newage’owy trener wola do niego: „Swietnie sie spisales!”. A przeciez nie spisal sie dobrze. I co stad wynika? Rodzice udaja, ze zwyciestwo jest niewazne, a najlepszy gracz w druzynie nie powinien odbijac pilek w pierwszej kolejnosci ani grac dluzej od najgorszego. Sek jednak w tym – pomijajac fakt, iz jest to wierutne klamstwo – ze dzieciaki nie daja sie okpic. Dzieciaki nie sa glupie. Dobrze wiedza, ze mydli im sie oczy gadkami typu: „Jak dlugo sprawia wam to przyjemnosc”. I nie znosza tego. Tak wiec urazy pozostaja. I pewnie nic tego nie zmieni. Niektorzy rozpoznali Myrona. Klepiac sasiadow po ramionach, zaczeli pokazywac go rekami. Jest tam. Myron Bolitar. Najlepszy koszykarz, jakiego wydalo to miasto. Bylby zawodowym asem, gdyby… Gdyby nie pech. Kolano. Myron Bolitar. Na poly legenda, na poly przestroga dla dzisiejszych mlodych. Sportowy odpowiednik rozbitego samochodu, ktory zwykle pokazuja jako ostrzezenie, czym grozi jazda po pijaku.
Myron skierowal sie wprost do mezczyzn przy tablicy. Kibicow z Livingston. Gosci, ktorzy chodzili na wszystkie mecze futbolowe, koszykarskie i bejsbolowe. Niektorzy z nich byli mili. Innym nie zamykaly sie usta. Wszyscy rozpoznali Myrona. Cieplo go powitali. Detektyw Wickner, ze wzrokiem przyklejonym do boiska, milczal, odrobine za pilnie je obserwujac, zwlaszcza ze trwala przerwa miedzy kolejkami.
Myron klepnal go w ramie.
– Czesc, detektywie – powiedzial.
Wickner odwrocil sie wolno. Jego przenikliwe szare oczy byly dzis mocno przekrwione. Moze z powodu zapalenia spojowek. Jakiegos uczulenia. Albo alkoholu. Co kto woli. Opalona na braz skora wygladala jak niegarbowana. Suwak zoltej koszuli z kolnierzykiem mial rozpiety. Na szyi gruby zloty lancuch. Prawdopodobnie nowy. Moze kupiony z okazji przejscia na emeryture. Nie pasowal do niego. Wickner zdobyl sie na usmiech.
– Na tyle wydoroslales, Myron, by mowic mi Eli – odparl.
– Jak sie masz, Eli? – sprobowal Myron.
– Nie najgorzej. Emerytura mi sluzy. Duzo wedkuje. A co u ciebie? Wiem, ze probowales wrocic do koszykowki. Szkoda, ze ci nie wyszlo.
– Dziekuje.
– Wciaz mieszkasz z rodzicami?
– Nie, w Nowym Jorku.
– To co cie sprowadza w te strony? Odwiedzasz rodzine?
Myron potrzasnal glowa.
– Chcialem z toba porozmawiac.
Odeszli wolno kilka krokow od grupy. Nikt do nich nie dolaczyl, jezyk ich cial dzialal jak pole silowe.
– O czym? – spytal Wickner.
– O starej sprawie.
– Policyjnej?
– Tak – odparl Myron, patrzac mu w oczy.
– Co to za sprawa?
– Smierc Elizabeth Bradford.
Wickner, trzeba mu przyznac, nie odegral zaskoczenia. Zdjal bejsbolowke, przygladzil siwe rozwichrzone kosmyki i wlozyl czapke z powrotem.