– Tracisz z oczu nagrode, Myron – rzekl. – Twojej klientki nie interesuje ja ani moja polityczna kariera. Zalezy jej na odnalezieniu matki. Chcialbym pomoc.
– Pewnie. Przeciez polityka zajales sie przede wszystkim z potrzeby sluzenia bliznim.
Bradford pokrecil glowa.
– Skladam ci powazna propozycje, a ty na nia kichasz.
Nadszedl czas na przejecie inicjatywy.
– Nie w tym rzecz. Nawet gdybym chcial ja przyjac – odparl Myron, starannie dobierajac slowa – to nie moge.
– Dlaczego?
– Wspomnialem ci o drugim warunku.
– Owszem.
Bradford przytknal palec do ust.
– Pracuje dla Brendy Slaughter. I to ona ma u mnie pierwszenstwo.
Bradford z ulga polozyl reke na karku.
– Oczywiscie – powiedzial.
– Czytales gazety. Policja mysli, ze zabila ojca.
– Przyznasz, ze jest dobra podejrzana.
– Zapewne. Ale jesli ja aresztuja, bede dzialal w jej najlepszym interesie. – Myron wpatrzyl sie w Bradforda. – Dlatego przekaze policji kazda informacje, ktora naprowadzi ich na innych podejrzanych.
Bradford zrozumial, do czego pije, i usmiechnal sie.
– Wlacznie ze mna – rzekl.
Myron uniosl dlonie i wzruszyl ramionami.
– Mam wybor? – spytal. – Klientka ma pierwszenstwo. Ale… – zawiesil glos – oczywiscie nie bedzie to konieczne, jezeli Brendy nie aresztuja.
– Aha. – Bradford znow sie usmiechnal, usiadl prosto i uniosl rece tak, jakby chcial go powstrzymac. – To mi wystarczy. Zajme sie tym. – Sprawdzil godzine. – Musze sie ubrac. Kampania czeka.
Wstali. Bradford wyciagnal reke. Myron uscisnal ja. Nie oczekiwal po nim szczerosci, ale obaj sie czegos dowiedzieli. Trudno powiedziec, kto z nich wiecej zyskal. Pierwsza zasada negocjacji jest nie byc swinia. Jezeli bedziesz tylko bral, twoja pazernosc obroci sie przeciwko tobie.
– Do widzenia – powiedzial Bradford, wciaz sciskajac mu reke. – Licze, ze bedziesz informowal mnie na biezaco o postepach sledztwa.
Rozlaczyli dlonie. Myron wpatrzyl sie w niego. Nie chcial zadac tego pytania, ale nie mogl sie powstrzymac.
– Znasz mojego ojca?
Bradford przekrzywil glowe i usmiechnal sie.
– Tak ci powiedzial?
– Nie. Wspomnial o tym twoj przyjaciel Sam.
– Sam pracuje dla mnie od dawna.
– Nie pytalem o niego. Pytalem o mojego ojca.
Mattius otworzyl drzwi. Bradford wskazal je reka.
– Dlaczego sam go o to nie spytasz, Myron? To pomoze wyjasnic sytuacje.
23
Kiedy kamerdyner Mattius odprowadzal go korytarzem, w pustej jak tykwa glowie Myrona kolatalo uparcie jedno pytanie:
„Ojciec?”.
Przeszukal pamiec. Czy w domu padlo kiedys nazwisko Bradforda, czy w jakiejs rozmowie o polityce ojciec nie wspomnial o tym najbardziej znanym mieszkancu Livingston? Nie przypominal sobie.
Skad wiec Bradford go znal?
W holu zastal wielkiego Maria i chudego Sama. Mario deptal posadzke z taka pasja, jakby go wkurzala, a rekami i dlonmi gestykulowal oszczednie jak komik Jerry Lewis. Gdyby byl bohaterem komiksu, z uszu buchalby mu dym.
Chudy Sam palil marlboro, oparty o porecz schodow jak Sinatra czekajacy na Deana Martina. Mial w sobie tyle luzu, ile Win. Wprawdzie Myron tez czasem uzywal przemocy i byl w tym dobry, ale towarzyszyly temu skoki adrenaliny, mrowienie w nogach, a po walce zimne poty. Byla to oczywiscie normalna reakcja. Tylko bardzo nieliczni potrafili zachowac spokoj, zimna krew i patrzec na wybuch wlasnej agresji jak na film puszczony w zwolnionym tempie.
Wielki Mario ruszyl na Myrona jak burza. Z piesciami przy bokach i twarza tak znieksztalcona, jakby przyciskal ja do szklanych drzwi.
– Juz nie zyjesz, palancie! Slyszysz! Nie zyjesz! Wyciagne cie na powietrze i…
Myron znow uderzyl kolanem. I ponownie trafil. Cymbal Mario padl na zimny marmur i zaczal sie rzucac jak zdychajaca ryba.
– Przyjacielska rada dnia – rzekl Myron. – Warto zainwestowac w najajnik, choc nie nadaje sie na kieliszek do jaj.
Opierajacy sie wciaz o porecz Sam zaciagnal sie papierosem i wypuscil nosem dym.
– Jest nowy – wyjasnil.
Myron skinal glowa.
– Czasem ma sie chec nastraszyc durniow. Durnie pekaja przed osilkami. – Sam znowu sie zaciagnal. – Ale nie mysl sobie, ze jak trafiles na frajera, to mozesz szurac.
Myron spojrzal na posadzke. Juz mial zazartowac, ale powstrzymal sie i pokrecil glowa. Szurnac w jaja?
A ilez to roboty.
Win czekal przy taurusie. Lekko zgiety w pasie, cwiczyl uderzenia golfowe. Oczywiscie bez kija i pileczki. Ktoz nie pamieta, jak przy dzwiekach glosnego rocka skakal po lozku i udawal, ze gra na gitarze? Golfisci robia to samo. Kiedy w duszy zagra im zew natury, wkraczaja na wyimaginowane pole startowe i machaja wyimaginowanymi kijami. Zazwyczaj „drewniakami”. Choc kiedy pragna uderzyc pewniej, wyjmuja z wyimaginowanych workow wyimaginowane „zelaza”. Golfisci, tak jak nastolatkowie z wyobrazonymi gitarami, tez lubia przegladac sie w lustrach. Win na przyklad czesto przegladal sie w witrynach sklepow. Przystawal na chodniku, upewnial sie, czy dobrze chwycil „kij”, sprawdzal prawidlowosc zamachu, prezyl nadgarstki i tak dalej.
– Win?
– Chwileczke.
Win przekrecil boczne lusterko po stronie pasazera, zeby lepiej sie widziec. Cos w nim dostrzegl, znieruchomial w pol zamachu, zmarszczyl brwi.
– Pamietaj: przedmioty w lustrze moga wydawac sie mniejsze – przypomnial mu Myron.
Win nie zareagowal. Ustawil sie ponownie nad, hm, pilka, wybral „klinek” do wybicia jej z piachu i sprobowal krotkiego wyimaginowanego podbicia. Sadzac po jego minie, hm, pilka wyladowala na „laczce” i dotoczyla sie na trzy stopy od dolka. Win usmiechnal sie i uniosl reke, by pozdrowic, hm, rozentuzjazmowany tlum.
Golfisci.
– Jak dotarles tu tak szybko? – spytal Myron.
– Batkopterem.
Firma maklerska Lock-Horne dysponowala smiglowcem i ladowiskiem na dachu wiezowca. Win zapewne przylecial nim na pobliskie lotnisko i przybiegl.
– Wszystko slyszales?
Win skinal glowa.
– Co o tym myslisz?