wiedzial, jakie to uroki i jak dzialaja heksy. Teraz jednak nauczyl sie spogladac przez heksy iluzji, a wlasnie takich uzywala kobieta. Dostrzeganie prawdy przychodzilo mu tak naturalnie, ze musial podjac wysilek, by zobaczyc iluzje. Podjal go zatem i troche go zasmucilo, ze kobieta jest niemal wzorcem damskiej urody. Czy nie mogla byc bardziej tworcza, bardziej interesujaca? Od razu ocenil, ze ta prawdziwa, w srednim wieku, troche za szeroka w talii i z wlosami przyproszonymi siwizna, jest bardziej atrakcyjnym z dwoch wizerunkow. I o wiele bardziej interesujacym.
Zauwazyla, ze sie jej przyglada, ale z pewnoscia uznala, ze zachwycil sie jej uroda. Na pewno byla przyzwyczajona do mezczyzn, ktorzy sie w nia wpatruja; zdawalo sie, ze ja to bawi. Spojrzala wprost na niego, chociaz z pewnoscia nie szukala w nim urody.
— Urodziles sie tutaj — oznajmila. — Ale nigdy cie przedtem nie widzialam. — Odwrocila sie do Arthura Stuarta. — A ty urodziles sie na poludniu.
Arthur kiwnal tylko glowa; niesmialosc odebrala mu glos, niesmialosc i porazajaca sila jej stwierdzenia. Mowila, jakby nie tylko jej slowa byly prawda, ale jakby wypieraly wszelkie inne prawdy, o jakich ktos wczesniej pomyslal.
— Urodzil sie w Appalachee, psze pani…
Na prozno Alvin czekal na odpowiedz. Dopiero po chwili uswiadomil sobie, ze widzac jej mlody i piekny falszywy wizerunek, powinien sie do niej zwrocic „panienko”, nie „prosze pani”.
— Zmierzasz do Carthage City — oswiadczyla kobieta, znowu dosc chlodno zwracajac sie do Alvina.
— Raczej nie. Nie mam tam nic do roboty.
— Jeszcze nie, na razie — zgodzila sie. — Ale teraz juz cie poznalam. Musisz byc Alvinem, terminatorem, o ktorym Makepeace stale opowiada.
— Jestem czeladnikiem, psze pani. Jesli Makepeace o tym nie wspomnial, to zastanawiam sie, ile jeszcze jest prawdy w jego gadaniu.
Usmiechnela sie, ale oczy pozostaly powazne, wyrachowane.
— Aha… Widze w tym zaczatki dobrej opowiesci. Wystarczy troche zamieszac.
Alvin natychmiast pozalowal, ze tyle jej zdradzil. A w ogole dlaczego odezwal sie tak smialo? Zwykle nie paplal z obcymi, zwlaszcza nie nazywal innych klamcami, a to wlasnie przed chwila zrobil. Nie chcial klopotow z Makepeace'em, ale teraz wygladalo, ze i tak sie pojawia.
— Chcialbym wiedziec, z kim rozmawiam, psze pani.
Ale to nie ona odpowiedziala. W drzwiach stanal Horacy Guester.
— Jest poczmistrzynia w Hatrack River, a to dlatego ze szwagier jej wuja jest kongresmanem z jakiegos okregu w Susquahenny i ma podobno wplywy u prezydenta. Wszyscy zywimy nadzieje, ze jesienia znajdziemy kandydata, ktory obieca ja wyrzucic. Tylko na takiego bedziemy glosowac. Jesli sie nie uda, trzeba ja bedzie zwyczajnie powiesic.
Poczmistrzyni usmiechnela sie z przymusem.
— I pomyslec, podobno Horacy Guester ma talent sprawiania, ze ludzie dobrze sie u niego czuja.
— A o co ja oskarzycie? — spytal Alvin.
— Zbrodnicze plotki — wyjasnil Horacy. — Takiez pogloski. Ociekanie zlosliwoscia. Odgryzanie sie w celach zabojczych. Oczywiscie, mowie to w najmilszym mozliwym sensie.
— Nic takiego nie robie — zapewnila kobieta. — A jako ze Horacy nie raczyl wymienic mojego imienia, nazywam sie Vilate Franker. Moja babcia nie bardzo sie znala na ortografii, wiec nazwala matke Violet, ale zapisala Vilate. Kiedy mama dorosla, tak sie wstydzila analfabetyzmu babci, ze zmienila wymowe, jak w rymie do „glejt”. Ja jednak nie wstydze sie babci, wiec wymawiam moje imie Violet, jak kolor pieknych kwiatkow.
— Do rymu ze slowem „pistolet” — dodal Horacy.
— Rzeczywiscie, duzo pani mowi, psze pani — odezwal sie Arthur Stuart.
Powiedzial to niewinnie, po prostu opisujac fakt, ktory zaobserwowal. Horacy jednak wybuchnal smiechem, a Vilate zaczerwienila sie, cmoknela jezykiem, otworzyla szeroko usta i nagle gorne zeby opadly jej na dolne. Sztuczne zeby! Taki ohydny obraz… Ale ani Arthur, ani Horacy nie widzieli chyba, co zrobila. Wierzyla pewnie, ze za swoim murem iluzji moze sobie pozwolic na wszelkie brzydkie, pogardliwe gesty. No coz, Alvin nie mial zamiaru wyprowadzac jej z bledu. Na razie.
— Prosze chlopcu wybaczyc — powiedzial. — Nie nauczyl sie jeszcze, ze czasem niegrzecznie jest mowic wszystko, co sie pomysli.
— Mial racje — odparla. — Dlaczego nie powinien tego powiedziec? — Ale jeszcze raz klapnela sztuczna szczeka. — Nie moge sie powstrzymac przed opowiadaniem roznych historii — podjela. — Nawet jesli moi sluchacze nie maja na nie ochoty. To moja najgorsza wada. Istnieja jednak gorsze i Bogu dziekuje, ze mi ich oszczedzil.
— Ja tez lubie historie! — zawolal Arthur Stuart. — Moge czasem przyjsc i posluchac?
— Kiedy tylko zechcesz, moj chlopcze. Masz jakies imie?
— Arthur Stuart.
Tym razem to Vilate wybuchnela smiechem.
— Masz cos wspolnego z szacownym krolem z Camelotu?
— Dostalem imie na jego pamiatke. Ale, o ile wiem, nie jestesmy krewnymi.
— Vilate — odezwal sie znowu Horacy. — Zyskalas wyznawce, poniewaz chlopiec nie ma dosc sprytu, a rozsadku jeszcze mniej. Ale teraz prosze, odsun sie od drzwi, zebym mogl przywitac tego czlowieka, ktory urodzil sie w moim domu, i tego chlopca, ktory sie w nim wychowal.
— Widze, ze pewnych fragmentow tej historii jeszcze nie znam — odparla Vilate. — Ale nie rob sobie klopotu: jestem pewna, ze inni przedstawia mi pelniejsza jej wersje, niz uslyszalabym od ciebie. Do zobaczenia, Horacy. Do widzenia, Alvinie. Do widzenia, moj maly krolewiczu. Odwiedz mnie koniecznie, ale nie przynos jablecznika od Horacego. Gdyby wiedzial, ze to dla mnie, na pewno by go zatrul.
Zeszla z werandy i ruszyla po ubitej sciezce. Alvin widzial, jak iluzje rozblyskuja i migocza z kazdym jej ruchem. Od tylu heksy nie byly tak doskonale; zastanowil sie, czy ktos ja kiedys przejrzal, gdy odchodzila.
Horacy przygladal sie jej ponuro.
— Udajemy, ze tylko udajemy, ze sie nienawidzimy, ale ta kobieta jest zla i wcale nie przesadzam. Ma talent do zgadywania, skad cos czy ktos pochodzi i dokad trafi, ale wykorzystuje to, zeby rozpuszczac najpaskudniejsze plotki. Przysiaglbym, ze czyta cudze listy.
— No, nie wiem… — mruknal Alvin.
— Zgadza sie, chlopcze, nie bylo cie tu od roku i nie wiesz. Wiele sie przez ten czas zmienilo.
— Niech pan mnie wpusci, panie Guester, zebym mogl usiasc, moze zjesc troche dzisiejszej potrawki i czegos sie napic. Nawet zatrutego jablecznika.
Horacy zasmial sie i objal Alvina.
— Tak dlugo cie nie bylo, az zapomniales, ze mam na imie Horacy? Wejdz, wejdz. Ty tez, mlody Arthurze Stuarcie. Zawsze z radoscia was widze.
Ku uldze Alvina, Arthur Stuart nie powiedzial ani slowa, wiec wsrod tych, ktorych nie wymowil, bylo tez slowo „tato”.
Az do chwili, kiedy polozyli sie spac w najlepszym pokoju, byli pod opieka Horacego. Nakarmil ich, podal goraca wode, zeby umyli twarze, rece i nogi, zabral brudna odziez do prania, nakarmil jeszcze raz i osobiscie ulozyl w lozkach, najpierw w ich obecnosci zakladajac swieza posciel, „zebyscie wiedzieli, ze nadal utrzymuje wysoki standard czystosci mojej kochanej Peg, chociaz jestem tylko starym, samotnym wdowcem”.
Wspomnienie o zmarlej zonie wystarczylo, by obudzic wspomnienia. Lzy pociekly z oczu Arthura Stuarta. Horacy natychmiast zaczal sie usprawiedliwiac, lecz Alvin uciszyl go usmiechem i gestem.
— Nic mu nie bedzie — zapewnil. — Wrocil do domu, gdzie juz jej nie ma. To dobre lzy i dobrze, ze je wyplakal.
Arthur poklepal Horacego po reku.
— Nic mi nie bedzie, tato.
Alvin zerknal na Horacego i z ulga wyczytal w jego oczach nie irytacje, lecz rodzaj smutnego zadowolenia. Moze Horacy pomyslal o jedynej osobie, ktora miala naturalne prawo tak do niego mowic, o Peggy. Wrocila do domu w przebraniu i odjechala zbyt szybko. Kto wie, czy kiedy znow ja zobaczy. A moze myslal o tej, ktora nauczyla Arthura Stuarta mowic „tato”, o swojej ukochanej zonie, ktorej cialo spoczelo na wzgorzu za zajazdem, kobiecie zawsze mu wiernej, chociaz nie zaslugiwal na jej dobroc, gdyz byl — w co wierzyl on jeden na swiecie —