Verily Cooper dotarl do Vigor Kosciola po wielu trudach, ale w koncu nikomu nie bylo latwo. Wszyscy slyszeli, ze w miasteczku kaza przyjezdnym sluchac posepnej, mrocznej opowiesci, wiec nic dziwnego, ze nie jezdzily tamtedy dylizanse. Torow kolejowych nie doprowadzono jeszcze tak daleko na zachod, ale nawet kiedy tu dotra, raczej nie powstanie odnoga w te strone i nie bedzie stacji Vigor. Miasteczko, ktore wedlug Armora-of-God Weavera mialo byc brama na zachod, stalo sie wieczna prowincja.
Verily ruszyl wiec pociagiem — roztrzesionym i cuchnacym, ale szybkim i tanim — do Dekane. Dalej pojechal dylizansem. Zupelnym przypadkiem szlak poprowadzil go przez miasto Hatrack River, gdzie w wiezieniu siedzial zamkniety czlowiek, ktorego poszukiwal: brat Calvina, Alvin. Jednak byl to ekspresowy dylizans, nie zatrzymal sie w Hatrack na posilek w zajezdzie Horacego Guestera. Verily posluchalby tam plotek i przerwal podroz, a tak dojechal do Carthage City, przesiadl sie na powolny dylizans zdazajacy na polnocny zachod, do Wobbish, wysiadl w sennym miasteczku z przeprawa promowa, po czym kupil konia i jucznego mula, zeby zapakowac bagaz, ktorego mial niewiele, ale wiecej niz chcialby wiezc na siodle. Jechal na polnoc przez caly dzien, zatrzymal sie na noc na jakiejs farmie, jechal kolejny dzien, az wreszcie, poznym popoludniem, tuz przed zachodem slonca, wszedl do sklepu Armora, gdzie palily sie lampy i Verily mial nadzieje znalezc nocleg.
— Przykro mi — oswiadczyl czlowiek, ktory otworzyl mu drzwi. — Nie udzielamy noclegow, zreszta nieczesto sa w tym miescie potrzebne. Rodzina mlynarza, troche dalej droga, przyjmuje podroznych, jacy tu trafia. Ale… Coz, przyjacielu, wejdz, poniewaz prawie cala rodzina mlynarza siedzi teraz w moim sklepie, a poza tym musza wam opowiedziec pewna historie, zanim wy i oni pojdziecie spac.
— Slyszalem o niej — zapewnil Verily Cooper. — I nie lekam sie jej wysluchac.
— Czyli nie przybyliscie tu przypadkiem.
— Przy tych wszystkich znakach na drodze ostrzegajacych wedrowcow? — Verily przestapil prog. — Mam konia i mula, ktorymi trzeba sie zajac…
Uslyszeli go ludzie siedzacy na stolkach i krzeslach wokol sklepowej lady. Natychmiast przeskoczyli ja dwaj mlodzi mezczyzni o identycznych twarzach.
— Ja wezme konia — rzekl jeden.
— Wiec dla mnie zostaje mul… i pewnie bagaz.
— Ale ja mam tez siodlo, wiec wychodzi po rowno.
Verily Cooper wyciagnal reke z amerykanska bezposrednioscia, ktorej zdazyl sie nauczyc.
— Jestem Verily Cooper.
— Wastenot Miller — przedstawil sie pierwszy chlopak.
— A ja jestem Wantnot — dodal drugi.
— Purytanie, sadzac po imionach.
— Raczej nie — odezwal sie ociezaly mezczyzna w srednim wieku, siedzacy na stolku w kacie. — Nazywanie dzieci od cnot nie jest monopolem religijnych fanatykow z Nowej Anglii.
Po raz pierwszy Verily wyczul ciezka atmosfere podejrzliwosci. Zrozumial, ze sie zastanawiaja, kim jest i po co tu przybyl.
— W tym miescie nie ma pewnie drugiego mlynarza? — zapytal.
— Tylko ja.
— Wiec musi pan byc Alvinem Millerem seniorem. — Verily podszedl do niego z wyciagnieta reka.
Mlynarz uscisnal ja z wahaniem.
— Zgadliscie, mlodziencze, a ja o was wiem tylko tyle, ze przychodzicie wieczorem, ze nikt sie was nie spodziewal i ze gadacie jak napuszony Anglik z wyksztalceniem. Mielismy tu kaznodzieje, ktory tez tak gadal. Juz go nie ma.
Z tonu glosu Verily wywnioskowal, ze nie rozstali sie w przyjazni.
— Nazywam sie Verily Cooper — przedstawil sie. — Moj ojciec robil beczki, a ja w dziecinstwie wyuczylem sie tego fachu. Ale ma pan racje, zdobylem wyksztalcenie i jestem teraz barristerem.
Mlynarz zdziwil sie.
— Z bednarza na barristera — mruknal. — Powiem szczerze, ze nie wiem, co to za roznica.
— Barrister to angielski prawnik — podpowiedzial czlowiek, ktory otworzyl drzwi.
Jego niechetny glos i to, jak wszyscy nagle zesztywnieli, zdradzily Verily'emu, ze nie lubia tutaj prawnikow.
— Zapewniam, ze porzucilem ten zawod, kiedy opuscilem Anglie. Watpie, czy pozwola mi praktykowac w Stanach Zjednoczonych bez jakiegos egzaminu. Zreszta nie po to przyjechalem.
Zona mlynarza — tak wywnioskowal Verily z jej wieku, bo nie siedziala przy mezu — przemowila o wiele mniej wrogo:
— Czlowiek przybywa az z Anglii akurat do tego amerykanskiego miasta, ktore kazdy swoj dzien przezywa w hanbie. Przyznaje, ze jestem ciekawa. Prawnik czy nie, jaki tu macie interes?
— Spotkalem kiedys waszego syna, jak sadze. Powiedzial… To bylo niemal smieszne, jak wszyscy nagle pochylili sie w jego strone.
— Widzieliscie Calvina?
— Tego samego — potwierdzil Verily. — Bardzo interesujacy mlody czlowiek.
Powstrzymali sie od komentarzy.
No coz, Verily nauczyl sie jako prawnik, ze nie musi kazdej chwili milczenia wypelniac wlasna przemowa. Nie mial pewnosci, jaki jest stosunek rodziny do Calvina. Chlopak byl przeciez klamca tak wytrawnym, ze musial praktykowac te sztuke tutaj, w domu, zanim zaczal ja wykorzystywac w wielkim swiecie. Dlatego mogl byc znienawidzony. Albo kochany i uteskniony. Verily nie chcial popelnic bledu.
Wreszcie, co bylo do przewidzenia, odezwala sie matka Calvina.
— Widzieliscie mojego chlopca? Gdzie to bylo? Co sie z nim dzieje?
— Spotkalem go w Londynie. Mowil i zachowywal sie jak rozsadny mlodzieniec. Jest w dobrym zdrowiu.
Pokiwali glowami i Verily zauwazyl, ze z ulga przyjeli wiesci. A wiec kochali go i obawiali sie o niego.
Wysoki, szczuply mezczyzna, mniej wiecej w wieku Verily'ego, wyciagnal dlugie nogi.
— Jestem pewien, panie Cooper, ze nie przyjechaliscie az tutaj tylko po to, zeby nam powiedziec, jak to Calvin dobrze sobie radzi.
— Nie, w samej rzeczy. Chodzilo o cos, co Calvin powiedzial. — Verily raz jeszcze przyjrzal sie im uwaznie. Duza rodzina, jednoczesnie goscinna i podejrzliwa wobec obcego, zatroskana o syna i nieufna. — Mowil o swoim bracie.
Verily zerknal na szczuplego, ktory przed chwila sie odezwal.
— O czlowieku obdarzonym talentem przewyzszajacym jego wlasny.
Szczuply zasmial sie glosno, kilkoro innych zachichotalo.
— Nie opowiadajcie tu bajek! Calvin nigdy by tak Alvina nie okreslil.
Czyli jednak szczuply nie jest Alvinem juniorem.
— Coz, powiedzmy, ze czytalem miedzy wierszami, jak sie to mowi. Wiecie, ze w Anglii uzywanie tajemnych sil i wiedzy jest surowo karane. Dlatego my, Anglicy, jestesmy w tych sprawach ignorantami. Zrozumialem jednak, ze jesli jest na swiecie ktos, kto pomoze mi zrozumiec te kwestie, jest nim Alvin, brat Calvina.
Wszyscy przytakneli i pokiwali glowami, niektorzy nawet z usmiechem. Tylko ojciec nadal byl podejrzliwy.
— Dlaczego angielski prawnik chce sie tego dowiedziec?
Verily ze zdumieniem odkryl, ze zabraklo mu nagle slow.
Myslal tylko o znalezieniu Alvina, syna mlynarza… Ale oczywiscie, musi wytlumaczyc, dlaczego interesuja go tajemne moce. Co moze powiedziec? Przez cale zycie ukrywal swoj dar, swoje przeklenstwo; teraz nie potrafil go wyjawic, czy nawet zasugerowac.
Podszedl do lady i chwycil dwie duze szpule nici; staly tam zapewne, zeby kazdy mogl sobie odmierzyc potrzebna dlugosc i nawinac na mniejsza szpulke. Zetknal szpule razem i dopasowal idealnie, tak ze nikt nie moglby ich rozdzielic.
Zlaczone szpule wreczyl mlynarzowi. Alvin Miller sprobowal je rozsunac, ale nie byl zdziwiony, kiedy mu sie nie udalo. Z usmiechem spojrzal na zone.
— Popatrz no — rzucil. — Prawnik, ktory potrafi zrobic cos pozytecznego. Istny cud.