Przyjaciele przez caly wieczor przychodzili do zajazdu, by sie z nimi pozegnac. Wszyscy w miescie znali Alvina, Peggy i Arthura; Armor-of-God mial sporo znajomych z podrozy w interesach, a Verily zyskal popularnosc jako przedstawiciel zwycieskiej strony w bardzo emocjonujacym procesie. Jesli Mike Fink mial w okolicy jakichs przyjaciol, to nie z takich, co zjawiali sie wieczorem w zajezdzie; jak sie zwierzyl Verily'emu Cooperowi, jego przyjaciele to najpewniej wlasnie ci ludzie, ktorych wrogowie Alvina wynajeli, zeby go zabic i odebrac plug.
Kiedy wyszli ostatni goscie, Horacy objal corke, nowego ziecia i przybranego syna, ktorego pomagal wychowac. Potem uscisnal dlonie Verily'emu, Armorowi i Mike'owi, po czym, jak co dzien, ruszyl w wieczorny obchod po zajezdzie: gasil swiece, dokladal na noc do kominka, sprawdzal drzwi i okiennice. Tymczasem Measure pomogl wedrowcom wyjsc: najpierw schodami na dol, potem tylnymi drzwiami na zewnatrz, gdzie tylko waski sierp ksiezyca oswietlal sciezke. Mimo to ruszyli w strone wygodki, aby ktos, kto by ich przypadkiem zauwazyl, niczego sie nie domyslil — chyba ze dostrzeglby tez niewielkie bagaze, jakie niesli. Measure stal na strazy, gdyby jakis wrog zaczail sie na Alvina, chociaz Peggy Larner — czy moze raczej pani Smith? — zapewnila go, ze nikt nie obserwuje tylow zajazdu.
— Cale moje nauczanie spoczywa teraz na tobie, Measure — szepnal Alvin, zanim zszedl ze stopni w ciemnosc. — Znowu cie zostawiam, ale pamietam, ze kiedys jako towarzysze wyruszylismy na prawdziwa wedrowke. I pozostaniemy towarzyszami do konca.
Measure sluchal go i myslal, czy moze Peggy szepnela Alvinowi o tym, co zobaczyla w plomieniu jego serca: ze martwi sie, by Alvin nie zapomnial, jak bardzo go kocha i jak chcialby wyruszyc u jego boku. Ale nie, nikt nie musial Alvinowi przypominac, ze ma brata lojalnego nad zycie, pewniejszego nad smierc.
Alvin ucalowal go w policzek i zniknal jako ostatni.
Spotkali sie w lesie za wygodka. Alvin przeszedl miedzy nimi, uspokajal cicho i dotykal, a z kazdym jego dotknieciem wyrazniej slyszeli ten dzwiek: rodzaj cichego brzeczenia, czy moze szept wiatru, spiew ptaka zbyt dalekiego, by go rozpoznac, lub kojota w oddali piszczacego przez sen, lub skrobanie pazurkow wiewiorki na pobliskim drzewie? Brzmialo to jak muzyka i po chwili zrodlo dzwieku przestalo miec znaczenie. Wszyscy pograzyli sie w niezwyklej melodii; chwycili sie za rece, a Alvin stanal na czele. Ruszyli szybko i pewnie, biegnac w rytm, niemal bezglosnie przesuwajac sie miedzy drzewami. W milczeniu zastanawiali sie, jakim cudem w lesie, gdzie tak czesto spacerowali, znalazla sie tak szeroka i wygodna sciezka. Lecz kiedy ogladali sie za siebie, widzieli zsuwajace sie krzewy i ani sladu sciezki. Tworzyl ja Alvin, biegnacy w zielonej piesni; za nimi las powracal do swego naturalnego ksztaltu.
Nad rzeka czekal Po Doggly i dwie lodzie.
— Pamietajcie — szepnal. — Dzisiaj nie jestem szeryfem. Robie to, co z Horacym robilismy wiele razy, zanim jeszcze dostalem odznake: ludziom, co powinni byc wolni, pomagam bezpiecznie przeplynac rzeke.
On i Alvin usiedli przy wioslach w jednej lodzi, Mike i Verily w drugiej. A choc Verily nie byl przyzwyczajony do takiej pracy, zadne drewniane wioslo nie moglo wywolac babli na jego dloniach. W milczeniu wyplyneli na Hio. Dopiero posrodku rzeki Peggy przy sterze odwazyla sie odezwac.
— Mozemy juz rozmawiac? — szepnela do Alvina.
— Cicho i spokojnie. I bez smiechow. Skad wiedzial, ze ma ochote sie rozesmiac?
— Minelismy w lesie chyba z dziesieciu. Wszyscy spali, czekajac na swit. Ale na drugim brzegu nie ma nikogo oprocz plomienia serca, ktorego szukamy.
Alvin skinal glowa i wystawionym kciukiem dal sygnal drugiej lodzi.
Przeplyneli jakies cwierc mili wzdluz brzegu, az dotarli do umowionego miejsca. Kiedys splawiano tu plaskodenne barki, zanim mgla Czerwonych na Mizzipy i nowe linie kolejowe zmniejszyly, a potem calkiem zlikwidowaly ruch na rzece. Teraz mieszkalo tu starsze malzenstwo, utrzymujace sie glownie z rybolowstwa i z niewielkiego sadu, dajacego owoce skromne, ale wystarczajace na ich potrzeby.
Na podworzu ich domu czekal doktor Whitley Physicker ze swoim powozem i czterema osiodlanymi konmi. Uparl sie, ze sam je kupi czy wynajmnie, i nie chcial slyszec o zwrocie kosztow. Zaplacil tez mieszkancom domostwa za klopot zwiazany z tak pozna wizyta.
Obok doktora stal jeszcze ktos — Arthur Stuart natychmiast go rozpoznal i przywital. John Binder usmiechnal sie z zaklopotaniem i — podobnie jak Whitley Physicker — uscisnal przybylym dlonie.
— Jestem za stary na wioslowanie — wyjasnil doktor. — Dlatego John, dyskretny jak zawsze, zgodzil sie mi towarzyszyc, nie zadajac przy tym zadnych pytan. Przypuszczam, ze te, ktorych nie zadal, wlasnie znalazly odpowiedz.
Binder zasmial sie cicho.
— Chyba tak. Oprocz jednego. Slyszalem, ze ponoc uczysz w Vigor Stwarzania. Mialem nadzieje, ze i ja sie czegos naucze. A teraz odjezdzasz.
— Moj brat zostal w zajezdzie — uspokoil go Alvin. — Nikt nie powinien wiedziec, ze tam jest, ale kiedy pojdziecie do Horacego Guestera i powiecie, ze to ja was przysylam, pozwoli wam porozmawiac z Measure'em. Najpierw uslyszycie smutna historie…
— Wiem o klatwie.
— To dobrze. Bo kiedy juz skonczy, moze was uczyc tak, jak ja uczylem w Vigor Kosciele.
Zanim jeszcze wedrowcy dosiedli koni, Po Doggly i John Binder zepchneli lodzie na wode. Whitley Physicker pomachal im z lodzi Bindera. Alvin pozegnal jeszcze pare staruszkow, ktorzy wstali, zeby odprowadzic gosci do bramy. Potem wspial sie na koziol razem z Margaret, a Verily i Arthur zajeli miejsca wewnatrz. Armor i Mike jechali na dwoch koniach, dwa pozostale — dla Verily'ego i dla Alvina z Arthurem — biegly przywiazane z tylu.
Mieli juz odjezdzac, kiedy Mike zatrzymal konia obok Alvina. Zwierze parskalo gniewnie, gdyz Mike byl ciezkim ladunkiem i marnym jezdzcem.
— Ten plan powiodl sie az za dobrze. Mialem nadzieje, ze wystrasze jakiegos lobuza na smierc!
Peggy pochylila sie do niego.
— Twoje zyczenie moze sie spelnic. O mile stad czeka dwoch ludzi, ktorzy zauwazyli, ze zajezdza tu powoz doktora, i zastanawiali sie, po co mu cztery luzne konie. Na razie tylko pilnuja drogi, ale jesli nawet nas nie zatrzymaja, na pewno podniosa alarm. Wyruszy poscig i nie wymkniemy sie po cichu.
— Nie zabijaj ich, Mike — poprosil Alvin.
— Jesli tylko mnie nie zmusza. Nie martw sie, teraz juz nie marnuje niepotrzebnie cudzego zycia.
Podjechal do Armora i podal mu wodze.
— Poprowadz te slicznotke. Przy takiej robocie wole chodzic piechota.
Zeskoczyl z siodla i ruszyl biegiem.
O ile mozna wnioskowac z opowiesci Mike'a Finka o tym wydarzeniu — pamietajac, ze aby historia byla prawdziwa, nalezy uwzglednic sporo przechwalek w liscie jego wyczynow — dwaj sprytniejsi niz zwykle bandyci drzemali oparci plecami o ten sam pien drzewa. Nagle poczuli, jak ktos niemal wyrywa im rece ze stawow, ciagnie kawalek, lapie za kolnierze i stuka glowami o siebie tak mocno, ze zobaczyli gwiazdy i krew poplynela im z nosow.
— Macie szczescie, ze obiecalem nie naduzywac przemocy — oswiadczyl Mike Fink. — Inaczej solidnie by was teraz bolalo.
Poniewaz bolalo ich juz straszliwie, woleli nie myslec, co ten nocny napastnik uwaza za solidny bol. Dlatego poslusznie pozwolili sobie zwiazac rece tak, ze prawa reka jednego byla przywiazana dwustopowym kawalkiem sznura do lewej reki drugiego i odwrotnie. Potem Fink kazal im ukleknac, podniosl ciezki kloc i ulozyl na dwoch kawalkach sznura miedzy nimi. Klocowi, ktoremu sam dal rade, oni nie mogli poradzic we dwojke. Kleczeli tylko, jakby modlili sie do drewna. Rece mieli zbyt daleko rozsuniete, by chocby marzyc o uwolnieniu.
— Kiedy nastepnym razem przyjdzie wam ochota na zloto — powiedzial Mike — kupcie sobie lopaty i zacznijcie go szukac, zamiast czekac noca w zasadzce na niewinnego czlowieka, zeby go obrabowac i zabic.
— Nikogo bysmy nie obrabowali — zapewnil jeden z bandytow.
— Pewnie ze nie. Bo kazdy, kto chce skrzywdzic Alvina Smitha, musi najpierw przejsc przeze mnie, a ze mnie lepszy jest mur niz okno. Zapamietajcie to sobie.
Wrocil na droge, zamachal do pozostalych i czekal, az podjada blizej. Potem dosiadl konia. Po kilku minutach jechali juz dalej siatka drog pozwalajaca calkowicie ominac Wheelwright — a w nim elegancki powozik czekajacy przez caly dzien nad rzeka. Dopiero po poludniu przyplynal promem Horacy Guester, wsiadl do powoziku i ruszyl na wielki targ, radosc i dume miasteczka. Wtedy zloczyncy zrozumieli, ze ich oszukano. Oczywiscie, niektorzy pojechali szukac grupy Alvina, ale mieli prawie caly dzien spoznienia, wiec znalezli tylko