aby krecic film, pamietaj o tym. Cala reszta roboty pozostaje zupelnie poza zakresem naszych obowiazkow — nie mysl zreszta, ze ktos sie skarzy. Ale, na litosc boska, uspokoj sie wreszcie, ulatwisz wtedy zycie nam wszystkim. Sobie rowniez.
— Masz racje, masz racje — odparl Barney i bylo to najblizsze przeprosin ze wszystkiego, co dotychczas w zyciu powiedzial. — Ale dwa dni! Oczekiwanie jest nie do zniesienia.
— Nie ma zadnych powodow do obaw. W czasie takiej mgly, bez wiatru, zakotwiczeni przy nieznanym brzegu nie moga sie przeciez ruszyc. Nie ma zadnego sensu petac sie tu i tam bez bladego pojecia dokad sie plynie. W tym momencie, zgodnie z pelengatorem, jestesmy tak blisko nich, jak tylko jest to mozliwe bez opuszczania stalego ladu. Gdy tylko mgla sie zwieje wprowadzimy ich do zatoki…
— Hej ! Slysze cos. Niedaleko stad, na wodzie — z plazy dobiegi glos Dallasa.
Barney rzucil sie jak opetany w strone plazy. Dallas stal z reka przytknieta do ucha i nasluchiwal uwaznie.
— Cisza — powiedzial. — Slyszycie cos? O tam, we mgle. Zaloze sie, ze slyszalem plusk wody, jakby wioslowanie i odglosy rozmowy.
Fala zalamala sie na brzegu i odplynela. Przez chwile panowala martwa cisza — po czym dal sie slyszec wyrazny plusk wiosel.
— Masz racje — krzyknal Barney, po czym podniosl glos jeszcze wyzej. — Tutaj… W te strone!
Dallas wrzeszczal rowniez, zapominajac o syrenie. We mgle unoszacej sie nad woda zamajaczyl ciemny cien.
— To lodz. Jedna z tych, jakie maja na pokladzie — stwierdzil Dallas.
Wciaz jeszcze krzyczeli i wymachiwali rekami, kiedy nagly podmuch wiatru rozwial mgle i zarowno lodz, jak i jej pasazerowie ukazali sie im w calej okazalosci. Czolno zbudowane bylo z jakichs ciemnych skor, a siedzacy w nim mezczyzni ubrani byli w futrzane kurtki. Odrzucone do tylu kaptury odslanialy ich dlugie, czarne wlosy.
— To nie Wikingowie — Dallas machal reka tak intensywnie, ze jego ponczo powiewalo jak sztandar. — A jezeli nie, to kim oni sa?
Gdy rozwazal te kwestie, dwaj mezczyzni w tyle czolna zanurzyli gleboko w wole krotkie wiosla o oblych piorach, a trzeci, kleczacy na dziobie, wyrzucil ramie do przodu i cos przecielo powietrze lecac w kierunku Dallasa.
— Trafili mnie — wrzasnal Dallas i padl na wznak? Z jego piersi sterczala wlocznia. Syrena przeciwmglowa upadla na piasek tuz obok, zawor otworzyl sie i donosny ryk rozlegl sie nad zamglonym morzem. Mezczyzni w lodzi zaczeli energicznie wioslowac i po kilku silnych ruchach znikneli z powrotem we mgle. Uplynelo zaledwie kilka sekund. Barney stal w bezruchu, skamienialy z wrazenia. Fala dzwiekow, wydawanych przez syrene odebrala mu zdolnosc rozumowania; musial ja wylaczyc zanim odwrocil sie do Dallasa, ktory ciagle lezal nieruchomo na plecach. Wygladalo, ze jest martwy jak kamien.
— Moze wyciagnie pan ze mnie to swinstwo — odezwal sie wreszcie slabym glosem.
— Zranie cie… moge cie zabic… nie dam rady.
— Nie jest tak zle, jak na to wyglada. Ale, dla pewnosci, ma to pan wyciagnac, a nie wepchnac.
Barney szarpnal ostroznie drewniane stylisko wloczni. Wychodzila stosunkowo latwo, ale wplatala sie w ubranie Dallasa tak, ze w koncu byl zmuszony przydepnac go noga i pociagnac ze wszystkich sie oburacz. Poddala sie wreszcie ciagnac za soba pas wystrzepionych lachmanow, ktore kiedys stanowily poncho. Dallas usiadl, rozchylil je, rozerwal znajdujaca sie pod spodem marynarke i koszule.
— Spojrz — wskazal na czerwona szrama biegnaca wzdluz zeber. — Jeszcze dwa cale w prawo i przedziurawiliby mnie na wylot. Wlasnie ten haczyk wbijal sie we mnie, gdy sie poruszalem.
Dotknal ostrej krawedzi haka sterczacego z ostrza wloczni.
— Co sie stalo? Co to znaczy? — krzyczal Amory zbiegajace po zboczu od strony ciezarowki. — Przeciez to byla lodz.
Dallas wstal i wlozyl z powrotem koszule w spodnie.
— Skontaktowalismy sie z tubylcami. Wygladaja jak Indianie albo Eskimosi, albo jeszcze jacys inni, ktorzy przybyli tu przed Wikingami.
— Jestes ciezko ranny?
— Niezupelnie. Najwyrazniej moje imie nie bylo wypisane na tej dzidzie — zachichotal Dallas i przyjrzal sie uwaznie wloczni. — Kawal niezlej roboty — i dobrze wywazona.
— Nie lubie takich przedmiotow — stwierdzil Barney, wygrzebujac z paczki rozmieklego papierosa. — Czy nie mialem dosc zmartwien do tej pory? Nie chcialbym, zeby natkneli sie na Wikingow.
— A ja bym chcial — odrzekl msciwie Dallas. — Nie sadze, by sprawili wiele klopotow Ottarowi.
— Chcialem wam powiedziec, ze mgla sie przeciera i wychodzi slonce — dorzucil Amory. — Widac to wyraznie z gory, z ciezarowki.
— Najwyzszy czas — odparl Barney, zaciagajac sie papierosem tak gleboko, ze ten zaskwierczal nagle i sypnal iskrami.
W tej chwili zaswiecilo slonce. Mgla rozwiewala sie szybko, pedzona silnym, zachodnim wiatrem, wiejacym im prosto w twarze. W ciagu pol godziny rozproszyla sie zupelnie i ich oczom ukazal sie zakotwiczony o mile od brzegu knorr Ottara.
Barney niemal sie usmiechnal.
— Zatrab no ktory w ich kierunku, moze zauwaza ciezarowke. Dallas odkrecil zawor butli z dwutlenkiem wegla i nie zakrecal go tak dlugo, az syrena wydala ostatni jek i zamilkla. Najwyrazniej odnioslo to pozadany skutek. Wielki zagiel zalopotal na maszcie, a przed dziobem okretu pojawily sie biale rozbryzgi piany. Nigdzie jednak nie widac bylo skorzanego czolna, ktore zniklo rownie nagle, jak sie pojawilo. O kilka jardow od brzegu knorr zwolnil i wykonal zwrot, zagiel zalopotal i zwisl bezwladnie, poruszany nieznacznie delikatnymi podmuchami wiatru. Dziesiatki rak machaly do nich z pokladu, wiatr przynosil niezrozumiale z tej odleglosci okrzyki.
— Plyncie tu — wrzeszczal Barney. — Do brzegu! Czemu nie ladujecie?
— Musza miec swoje powody — powiedzial Amory. — Nie podoba im sie brzeg w tym miejscu albo cos w tym rodzaju.
— No dobrze, ale w jaki sposob, ich zdaniem, mam sie dostac na statek? — spytal Barney.
— Niech pan sprobuje wplaw — zasugerowal Dallas.
— Madrala. Moze to ty powinienes potaplac sie do nich i przekazac im kilka informacji.
— Spojrzcie — pokazal reka Amory — maja na pokladzie druga lodz.
Stara lodz knorra — dwudziestostopowa miniatura okretu macierzystego byla wciaz widoczna na pokladzie, lecz obok niej spoczywala druga, mniejsza, przewrocona na burte.
— Ta krypa wsciekle mi cos przypomina — mruknal Dallas. Barney rzucil na nia okiem.
— Masz cholerna racje. Wyglada dokladnie jak ta, ktora mieli nasi czerwonoskorzy.
Dwoch Wikingow weszlo do rozhustanej lodzi i zaczelo wioslowac w strone brzegu. Pochylony Ottar wymachiwal w ich kierunku wioslem, a w kilka chwil pozniej on i jego towarzysze wyskoczyli ze skorzanego czolna i rozbryzgujac wode ruszyli w strone plazy.
Witamy w Winlandzie. Jak podroz? — spytal Barney.
Brzeg tutaj niedobry. Nie ma trawy dla zwierzat. Drzewa niedobre — odpowiedzial Ottar. — Znalazles jakies lepsze miejsce?
Wysmienite. Pare mil dalej wzdluz wybrzeza; dokladnie takie, o jakie prosiles. Mieliscie jakies klopoty w drodze z Grenlandii?
— Wiatr ze zlej strony, bardzo slaby. Pelno kry. Foki. I zobaczylismy dwoch skraellingow (barbarzyncow). Zabijali foki. Probowali odplynac, ale ruszylismy za nimi. Cisneli w nas wlocznie. Wtedy ich zabilismy. Foki zjedlismy. Lodz zabralismy.
— Wiem, kogo masz na mysli. Przed chwila spotkalismy kilku ich krewnych.
— Gdzie jest to dobre miejsce, ktore znalazles?
— Prosto wzdluz brzegu, za przyladkiem — trafisz na pewno. A zreszta zabierz na poklad Amory’ego. On pokaze ci dokladnie. — Tylko nie ja — Amory podniosl rece i zaczal sie cofac. — Robie sie zielony na sam widok lodzi. Wszystka przekreci sie we mnie i umre w trzy minuty po opuszczeniu ladu.
Zanim spoczal na nim wzrok Barneya, Dallas z wrodzona zolnierzom umiejetnoscia unikania nieprzyjemnych obowiazkow zdazyl wycofac sie juz do polowy wzgorza.
— Jestem kierowca — wyjasnil. — Zaczekam w samochodzie.