Godzine pozniej Reacher opuscil Metropole. Trzymajac sie na wschod od First Street, ruszyl na polnoc, w kierunku sklepow, ktore widzial w poblizu gmachu sadu. Potrzebowal ubrania. Takiego, jakie nosi sie tutaj. Moze nie dzinsowych ogrodniczkow, ale na pewno czegos mniej rzucajacego sie w oczy od jego stroju z Miami. Poniewaz spodziewal sie, ze moze teraz pojedzie do Seattle. Na kawe. A nie mogl krecic sie po Seattle w jaskrawozoltej koszuli.
W sklepie z ubraniami kupil spodnie, ktore wedlug etykietki byly brazowoszare, a wedlug niego brudnooliwkowe. Znalazl flanelowa koszule prawie w takim samym kolorze. I bielizne. Zainwestowal rowniez w pare skarpetek. Przebral sie w przy-mierzalni i wyrzucil stare ciuchy do kosza na smieci. Czter-
dziesci dolcow za ubranie na cztery dni. Ekstrawagancja, ale za tych dziesiec dolarow dziennie nie musial taszczyc walizki.
Wyszedl ze sklepu i poszedl na zachod, ku zachodzacemu sloncu. Koszula byla troche za gruba na te pogode, ale mogl to naprawic, podwijajac rekawy i rozpinajac drugi guzik pod szyja. W porzadku. Na Seattle bedzie w sam raz.
Dotarl do placu i zobaczyl, ze fontanna znow jest czynna. Zbiornik bardzo wolno napelnial sie woda. Mul na jego dnie mial cal grubosci i podnosil sie z dna. Kilka osob stalo i przygladalo sie temu. Inni obojetnie przechodzili obok. Jednak nikt nie szedl tym waskim przejsciem, gdzie zginely ofiary Barra, a teraz byly kwiaty i swieczki. Wszyscy nadkladali drogi. Instynktownie, z szacunku czy strachu – Reacher nie byl pewien.
Ostroznie przeszedl obok kwiatow i usiadl na murku. Za plecami slyszal plusk fontanny, a przed soba mial pietrowy parking. Slonce grzalo mu jedno ramie, drugie znajdowalo sie w chlodnym cieniu. Pod nogami czul warstewke piasku. Spojrzal w lewo, na drzwi budynku, w ktorym miescil sie wydzial komunikacji. Popatrzyl w lewo, na samochody sunace estakada. Wjezdzaly na jej luk, pnac sie w gore, jeden za drugim, rzedem, pojedynczo. Nie bylo ich wiele. Ruch byl jeszcze slaby, chociaz na First Street juz pojawila sie zapowiedz godziny szczytu. Potem znow spojrzal w lewo i zobaczyl siadajaca obok niego Helen Rodin. Byla lekko zdyszana.
– Mylilam sie – powiedziala. – Naprawde trudno pana znalezc.
– Mimo to udalo sie to pani – zauwazyl.
– Tylko dlatego, ze zobaczylam pana przez okno. Zbieglam po schodach, majac nadzieje, ze nie zdazy pan odejsc. Pol godziny temu obdzwonilam wszystkie hotele w miescie i uslyszalam, ze w zadnym pana nie ma.
– Hotele nie musza wiedziec wszystkiego.
– James Barr sie budzi. Moze jutro zacznie mowic.
– A moze nie.
– Zna sie pan na urazach glowy'?
– Tylko na tych, ktore sam powoduje.
– Chcialabym, zeby pan cos dla mnie zrobil.
– Na przyklad co? – zapytal.
– Moze mi pan pomoc – odparla. – W waznej sprawie.
– Moge?
– I sobie tez.
Nic nie odpowiedzial.
– Chcialabym, zeby przeanalizowal pan dla mnie dowody.
– Ma pani od tego Franklina. Potrzasnela glowa.
– Franklin ma zbyt wielu kolegow w policji. Nie bylby dosc obiektywny. Nie chcialby ich krytykowac.
– A ja tak? Prosze pamietac, ze ja tez chce uziemic Barra.
– No wlasnie. Dlatego to pan powinien to zrobic. Potwierdzic, ze te dowody sa niepodwazalne. Potem bedzie pan mogl spokojnie opuscic to miasto.
– A czy powiedzialbym pani, gdybym znalazl jakas luke?
– W panskich oczach czytam, ze tak. Poza tym, poznam to po panskim zachowaniu. Jesli pan wyjedzie, dowody sa mocne. Jesli pan zostanie, slabe.
– Franklin sie wycofal, prawda?
Po chwili kiwnela glowa.
– To przegrana sprawa, pod kazdym wzgledem. Zajmuje sie nia pro publico bono
– On nie bedzie pracowal za darmo, a ja tak?
– Pan musi. Sadze, ze i tak by pan to zrobil. Wlasnie dlatego najpierw poszedl pan do mojego ojca. On jest pewny swego, to oczywiste. Sam pan widzial. Ale mimo to chce pan zobaczyc dowody. Byl pan skrupulatnym zandarmem. Perfekcjonista. Bedzie pan chcial wyjechac stad z przekonaniem, ze zrobil pan wszystko, co nalezalo, zgodnie z panska dewiza.
Reacher nic nie powiedzial.
– W ten sposob bedzie pan mogl wszystko naprawde dokladnie sprawdzic – powiedziala. – To ich konstytucyjny
obowiazek. Musza nam pokazac wszystko. Obrona ma prawo
zapoznac sie z calym materialem dowodowym.
Reacher nadal milczal.
– Nie ma pan wyboru – dodala. – Inaczej niczego
panu nie pokaza. Nie pokazuja niczego obcym przychodzacym
z ulicy.
Naprawde dokladnie sprawdzic. Spokojnie wyjechac z miasta. Nie mam wyboru.
– Dobrze – odparl Reacher.
– Prosze przejsc cztery przecznice na zachod i jedna na poludnie. Tam jest posterunek policji. Ja pojda na gore i zadzwonie do Emersona.
– Tak od razu?
– James Barr budzi sie ze spiaczki. Chce miec to z glowy. Jutro wiekszosc dnia spedze na szukaniu psychiatry, ktory zbada go za darmo. Niepoczytalnosc to wciaz nasz glowny cel.
Reacher powedrowal cztery przecznice na zachod i jedna na poludnie. Przeszedl pod estakada i znalazl posterunek. Policja miala dla siebie caly kwartal. Wiekszosc tego terenu zajmowal budynek komisariatu, a reszte rozlegly parking w ksztalcie litery L. Staly na nim czarno-biale radiowozy, nie oznakowane wozy tajniakow, furgonetka ekipy kryminalistycznej oraz woz SWAT. Sam budynek wzniesiono z glazurowanej pomaranczowej cegly. Mial plaski dach, a na nim gesta siec kabli. Kraty w oknach. Tu i owdzie na otaczajacym teren murze znajdowal sie drut kolczasty.
Reacher wszedl do srodka, zapytal o droge i znalazl Emersona, ktory czekal na niego za biurkiem. Natychmiast rozpoznal w nim policjanta z sobotnich wiadomosci telewizyjnych. Ten sam facet, blady, spokojny, kompetentny, nie wysoki, nie niski. Sprawial wrazenie czlowieka, ktory jest policjantem od dnia urodzenia. Moze nawet od dnia poczecia. Mial to w porach skory, w DNA. Ubrany byl w spodnie z szarej flaneli i biala koszule z krotkimi rekawami rozpieta pod szyja. Krawata nie zalozyl. Tweedowa marynarka wisiala na oparciu krzesla. Twarz i cialo mial troche nieforemne, jakby ksztaltowane przez nieustanne naciski.
– Witamy w Indianie – powiedzial.
Reacher sie nie odezwal.
– Mowie to szczerze – rzekl Emerson. – Naprawde. Uwielbiamy, kiedy starzy przyjaciele oskarzonych przybywaja, zeby podwazac zebrane przez nas dowody.
– Przyszedlem tu na prosbe jego adwokata – odparl Reacher. – Nie jako jego przyjaciel.